środa, 14 grudnia 2016

Dziewczyna z magnesu...i jej Chłopak.

Na mojej lodówce mieszka mnóstwo magnesów - każdy coś tam oznacza i skądś na tą lodówkę trafił. Jeden z nich jest bardzo szczególny. Dla mnie. Z czarno-białego zdjęcia patrzy na mnie zadziornie dziewczyna, młoda kobieta w bluzce z kołnierzykiem i ... motocyklowych goglach. Włosy ma odgarnięte do tyłu, a na ładnej buzi minę z rodzaju "no i co mi zrobisz?". 
To zdjęcie jest stare - według moich obliczeń ma dobrze ponad 50 lat. Dziewczyna bardzo młoda, podobnie jak chłopak, który tę chwilę i tę minę uwiecznił, do którego to spojrzenie i uśmiech były skierowane.
Poznali się na "obowiązkowej imprezie", na którą zagnano młode pielęgniarki z internatu i strażaków, będących w stolicy na praktykach - taka była wtedy moda, żeby integrować młodzież, szczególnie ze środowisk raczej tradycyjnie jednopłciowych. Ona w ogóle na  tą imprezę się nie wybierała: właśnie skończyła dyżur, nie chciało jej się szykować, czesać, wymyślać stroju... W końcu poszła - w bluzce "tył na przód" bo tak sobie wymyśliła... Miała niewiele ponad 20 lat i mnóstwo tupetu, ładną buzię i szczupłą sylwetkę, przez którą przezywano ją bocianem. 
Ponoć wypatrzyła go od razu - na wejściu. Stał w mundurze z paskiem od czapki pod brodą (ponoć oznaką, że na służbie, warcie czy coś). A ona sobie wymyśliła, że ładny i że tylko z tym zatańczy. I zatańczyła - widać wrażenie zrobiła i ona, bo wartę przekazał koledze i poszedł tańczyć z tym chudzielcem w bluzce "tył na przód".
Potem były randki w warszawskich parkach... i nauka jazdy na motorze - miał jakąś shl-kę czy innego junaka? Nie pamiętam - już się nie dowiem. Ponoć nawet jedne buty stracił, bo za mocno i szybko dodała gazu przy ruszaniu - jak szarpnęło tak podeszwy odpadły. Były zdjęcia - i ten jej uśmiech i wielkie okulary. Czy już wtedy wiedziała, że to do niego będzie uśmiechać się jeszcze przez 40 lat?
Pobrali się i wynajęli pokój - i kolejne zdjęcia: nad miską z obieranymi ziemniakami i z tym samym zawadiackim uśmiechem. Potem Ona urodziła syna - i moja ulubiona fotografia: biały wózek na wielkich kołach i On w skórzanym płaszczu i kapeluszu. Później przeprowadzki, kolejne dziecko... życie. Wzloty i upadki. I przez te wszystkie lata razem.
Mieli skrajnie różne charaktery - On spokojny, zrównoważony (nooo przynajmniej prywatnie, bo w pracy ponoć wybuchowy był, ale o tym nie miałam okazji się przekonać), Ona "postrzelona", trochę szalona, wybuchowa.
Przeżyli razem chwile naprawdę trudne - takie, po których ciężko się pozbierać, ogarnąć, zostać. Dali radę.
Odszedł pewnego zimowego poranka prawie 17 lat temu, Ona jeszcze przez 11 lat tęskniła za nim... a potem - no cóż - jeśli istnieje coś "po" i jakaś sprawiedliwość, to znowu są razem, a ona dalej testuje jego cierpliwość.
On zaraził mnie miłością do jeżdżenia, zwiedzania, zbierania wspomnień... i zdjęć, Ona nauczyła, że ludzie są zawsze ważniejsi niż jakiekolwiek przedmioty. Dzięki Niemu potrafię przylutować diodkę, a po Niej mam wybuchowy, gwałtowny charakter... Ona nauczyła mnie, że nie ma imprezy bez jajek w majonezie, a On do znudzenia, z anielską cierpliwością tłumaczył mi fizykę i wywoływał zdjęcia... i spał w namiocie u pradziadków na podwórku, bo tak było ciekawiej.
A teraz, dla dorosłej mnie są dowodem, że miłość istnieje - istniała już wtedy w spojrzeniu tej Dziewczyny z Magnesu. Mojej Babci.

poniedziałek, 31 października 2016

Czy ja wspominałam, że lubię gotować?

Bardzo lubię - szczególnie wtedy, kiedy nie muszę. Kiedy jednak zestaw okoliczności zmusza mnie do podjęcia wysiłków na polu kulinarnym, można być pewnym, że przez moją kuchnię i mieszkanie przetoczy się seria katastrof rodem z dreszczowców o końcu świata. Tak jest zawsze. Ot - prawo natury.

Oczywiście w sytuacji, kiedy jedzenie szykuję dla siebie, względnie dla ludzi, których karmię raczej często (Ukochany Współlokator i Ulubiony Kolega najczęściej), wszystko (lub prawie) się udaje. Krem się rozwarstwia, ciasto nie ma zakalca, mięsko nie wysycha. Jest cudnie po prostu.

Jakieś półtora tygodnia temu, jak grom z jasnego nieba, całkiem niespodziewanie spadła na mnie radosna wiadomość, że w sobotę na obiedzie będziemy gościć znajomych Współlokatora i razem świętować Jego urodziny. Oczywiście wiadomość ta opakowana została w uśmiech i typowo męskie stwierdzenie "zrobisz jakieś mięsko, ziemniaki i będzie ok".  Rozstąp się ziemio i pochłoń - nie mnie - jego, zanim oczka wydrapię. Gniew mój był adekwatny do sytuacji (skrzyżowanie smoka wawelskiego z Hulkiem), no ale jak już zaprosił tych gości, to jednak trzeba by było ich nakarmić.

Zgodnie z wszelkimi prawami wszechświata w kuchni nie szło mi nic. Pierwszy biszkopt (taak - tort wymyśliłam upiec) nie dość, że się nie dopiekł (wnioskuję, po wydobywającym się z niego chlupotaniu, w trakcie wyciągania gada z piekarnika), to jeszcze składał się wyłącznie z mordoklejkowego zakalca - śmiało można nim było uszczelniać cokolwiek. Drugi wyglądał ciut lepiej (i jego szczęście, bo na trzecie podejście brakłoby mi jajek), jedynie przy wyjmowaniu miksera z miski, urządzenie mi się zbuntowało i postanowiło się włączyć. Samo. Kto kiedykolwiek używał tej diabelskiej machiny, wie czym taka samowola skutkuje... No cóż - konieczność mycia siebie, ścian, blatów i podłogi litościwie przemilczymy po prostu. Tak samo jak brak jakiejkolwiek współpracy ze strony kremu, który wyszedł... no cóż... kosmaty. W życiu nie wyszedł mi tak brzydki tort. Zdjęcia nie wstawię, bo nawet fotogeniczny był.

Ciasto z dynią - udaje się zawsze. Nie ma opcji, żeby nie wyszło. Pod warunkiem, że akurat nie wpadnie się na pomysł ulepszenia nadzienia rodzynkami, które odrobinkę źle zniosą obecność w warunkach piekarnikowych.

Nawet sałatka z makaronem (robiona przecież setki razy) postanowiła się zbuntować (znaczy bardziej makaron niż sałatka) i niekoniecznie być taka, jak to sobie wymyśliłam. No doprawdy frustrujące.

Oczywiście dzień obiadu też obfitował w małe i większe katastrofy i tylko dobrowolna interwencja Sąsiadki uratowała mnie przed nakarmieniem gości surowymi ziemniakami... no ewentualnie wystąpieniem w dresie, przysypanym mąką i uciapranym Bóg-Jeden-Wie-Czym. Taak - dobra organizacja czasu to podstawa. 

Żeby było zabawniej - impreza się udała, obecność trójki dzieci poniżej trzeciego roku życia była wyzwaniem, które też (dalej nie wiem jakim cudem) dało się ogarnąć, a tort (ten kosmaty) zjadł się w całości. I nawet nikt się nie otruł. Nooo sukces. I dalej lubię gotować - jak nie muszę.

wtorek, 18 października 2016

Waśnie w świecie baśni... znowu wessało mnie w serial...

Ostatnimi czasy mój system odpornościowy powiedział, że ma mnie dość, poszedł sobie i zostawił mi najpierw megakatar i przeziębienie, a potem anginę. Tym oto sposobem nieziemsko znudzona i coraz bardziej zniecierpliwiona zostałam najlepszą przyjaciółką swojej kołdry, poduszki i ...czasozabijaczy. 

Lubię historie - szczególnie takie z hepiendem - pewnie dlatego, że mam świadomość, że w życiu zdarza się on bardzo rzadko. Od dawna (a może od zawsze?) lubię bajki, baśnie, legendy i mity, a znając te moje "bziki", więc Mój Malutki Braciszek zaproponował mi dwa seriale. 

"Once upon a time" - tak zaczynają się bajki w krajach anglojęzycznych, czyli po naszemu "Dawno dawno temu". Sprawdzona metoda połączenia świata współcześnie realnego z krainą baśni, w której stało się coś strasznego (czyli paskudna królowa rzuciła okropną klątwę) i  tutaj zdała egzamin. No prawie. 

Pomieszanie z poplątaniem: Śnieżka strzela z łuku (również do Księciunia), Kopciuszek podpisuje umowę z niejakim Rumpelsztykiem, bo jej chrzestna wróżka poległa w trakcie pełnienia służby, Kapturek jest wilkiem, a Bella zakochuje się w Złym Czarnoksiężniku... i tak dalej i dalej i dalej... Wyjątkowo "zakręcone" towarzystwo. A potem Zła Królowa rzuca klątwę i wszyscy przenoszą się to strasznego świata pozbawionego magii - czyli do Maine w USA. Jedyną nadzieją na złamanie klątwy i ocalenie tego bajkowego towarzystwa jest córka Śnieżki i Księciunia, która została wysłana do USA tuż po urodzeniu. Wbrew pozorom ogląda się to naprawdę przyjemnie. Akcja wciąga, postaci zaskakują i co chwilę wychodzą na jaw nowe relacje i zależności. Przyjemnie. Prawie.

Często jest tak, że postaci pozytywne są nudne, przewidywalne i nieciekawe, ale tutaj niestety twórcy przeszli samych siebie. Żeby nie było niesprawiedliwie - okropnie irytujący i pozbawieni choćby podstawowych umiejętności logicznego myślenia są tylko Śnieżka i jej Księciunio. Są słodcy, miliusi i doprawdy beznadziejni. Dawno nie czułam aż tak głębokiej niechęci do głównych bohaterów w jakiejkolwiek historii (może dlatego, że też staram się takich historii unikać). Szczególnie niezmącone myślą oblicze Śnieżki drażni mnie nieziemsko. Naiwność obojga i kompletna bezrefleksyjność - po prostu para półgłówków. Ale nic to - przeżyję. Odrobinę mniej, ale jednak, irytuje mnie wnuczęcie Śnieżki, sprawca całego zamieszania, syn Wybawczyni czyli 10-letni Henry, ale on jest zdecydowanie do przeżycia.

Pozostali bohaterowie wynagradzają tą mękę. Zła Królowa i Rumpelsztyk okazują się nie tylko być nie do końca tacy podli, na jakich wyglądają, ale także mieć naprawdę solidne powody do wybrania takiej, a nie innej drogi. Emma czyli Wybawczyni jest bystra, sprytna, odważna, zadziorna i charakterna (jakim cudem, po takich rodzicach??)... i zdecydowanie mniej słodka od uroczej dr Cameron z "House'a". 

Podoba mi się ta bajka - takie przypomnienie tego, za czym tęsknimy, co nas cieszyło i straszyło, kiedy byliśmy mali... Więc idę oglądać dalej, skoro jeszcze mogę się polenić przez dwa dni.

poniedziałek, 3 października 2016

Tematy zastępcze, czyli jak zostałam abortystką, lewakiem i feminazistką.

Tworzy się ustawa z projektu obywatelskiego. Cudna po prostu - kontrowersyjna, niedopracowana, pełna błędów i pola do nadużyć... a w efekcie martwa. Ustawa, która efekt odniesie odwrotny od zamierzonego (bo zakładam, że Panowie i Panie, którzy ją tworzyli chcieli jednak dobrze). 

Ustawa rzekomo ma na celu zmniejszyć ilość przeprowadzanych w naszym kraju aborcji. Fajnie. Jestem im przeciwna, nie uważam, żeby były właściwą metodą na pozbycie się problemu, jakim dla kogoś jest niechciana ciąża. Tylko... tylko, że ta ustawa nic w tej kwestii nie zmienia. Bo aborcje, które trzeba i należy zwalczać to te, które są stosowane jako forma "antykoncepcji po" -  to one są rzeczywiście plagą i czymś okropnym, podłym...etc. I one zostaną. Bo ta kobieta, która w takiej sytuacji decyduje się na usunięcie ciąży zrobi to tak czy inaczej. Częściej inaczej czyli albo bardzo drogo albo bardzo niebezpiecznie (i oby wersja "drogo" była tą powszechniejszą). Tego nie zmienił ani całkowity restrykcyjny zakaz w latach pięćdziesiątych ani późniejsza liberalizacja przepisów... Tego nie zmieni też nowa ustawa. Jedyne, do czego doprowadzi to kolejne patologie - bo sformułowana jest w taki sposób, ze faktycznie strach będzie zajść w ciążę, bo nie wiadomo na jakie badania i czynności medyczne lekarz się odważy.... 

Jestem wielką fanką edukacji - szkolenia ludzi, szczególnie w kwestiach praktycznych. Za moich młodocianych lat był przedmiot "przygotowanie do życia w rodzinie" czy jakoś tak. Dowiedziałam się z niego, że w latach 80. w USA kręcili urocze filmiki z uśmiechniętymi nastolatkami trzymającymi się za rączki (szkołę skończyłam w jakimś 2002r) - słodkie ... i kompletnie bezużyteczne. Na temat seksu, antykoncepcji i rozsądku w korzystaniu z jednego i drugiego dowiedziałam się wszystkiego (lub prawie ;) ) od mojej Mamy. I chwała jej za to, bo z tych filmów o trzymaniu się za łapki nic nie wynikało. Niestety - edukacja w tej kwestii leży i kwiczy. I ciągle jeszcze mamy dzieciaki, które najwyraźniej nie widzą prostej zależności między uprawianiem seksu a zajściem w ciążę.

Aborcja jest ciężkim tematem - była i będzie. Jedna z koleżanek zarzuciła mi, że "szczekam nie proponując nic w zamian". Zaproponowałam - powiedziano, że nie będzie to skuteczne. Trudno. Nie szczekam - komentuję. Bulwersuję się niekiedy. Bo to moje prawo - jak każdego innego.

A teraz będzie zabawniej: mamy protesty, czarne marsze, białe dni i inne cuda. Sama zaangażowałam się w temat, bo uważam go jednak za istotny, ale... Ale nie samą aborcją nasz kochany parlament żyje i jak znam życie (a nie chce mi się chwilowo przekopywać internetów w poszukiwaniu aktualnych pomysłów P Premier i jej Bandy pod Wezwaniem) to znowu kombinuje przepchnięcie w międzyczasie paru ustaw, które skutecznie utrudnią nam życie i wyciągną pieniążki z portfeli. Bo temat aborcji bulwersuje zawsze i zawsze wywołuje dym, a nasi wspaniali "rządzący" doskonale wiedzą jak w tym dymie przepchnąć swoje wózki. 

Aaaa - nie jestem ani lewakiem (tak na marginesie: zwolenników obecnej władzy odsyłam do definicji poglądów lewicowych, ze szczególnym uwzględnieniem pozycji "państwo opiekuńcze), ani abortystką ( jedynie realistką) ani na pewno nie feministką ... czy tam feminazistką (słowo: żadnego faceta jeszcze nie wykastrowałam, zarabiam mniej od swojego i naprawdę lubię jak się mną opiekuje)... i nie jestem też tak naiwna jak niektórzy, by wierzyć, że jakakolwiek ustawa zmieni ludzką naturę... I nade wszystko - lubię mieć wolną wolę i prawo podejmowania decyzji - szczególnie w kwestiach dla mnie życiowych.

wtorek, 16 sierpnia 2016

Księżniczką jestem... no prawie...

Jako dziewczynka jak najbardziej typowa mam na koncie przeczytaną całą serię Ani z Zielonego wzgórza, "Dzieci z Bullerbyn", ze dwie i pół tony harlekinów i innych romansideł. Uwielbiam. A co? Nie wolno? Z umiejętności typowo dziewczyńskich naumiano mnie szydełkowania, gotowania, pieczenia... z szyciem, sprzątaniem i akwarelkami zdecydowanie gorzej. Ze sprzątaniem to właściwie u mnie jest zupełnie beznadziejnie. 

Sukienki noszę z upodobaniem. Buty na obcasie zdecydowanie z mniejszym, bo się z wiekiem wygodna nieziemsko zrobiłam i wolę jak mnie nogi nie bolą, chociaż dopuszczam okazje, kiedy BUT jest niezbędny (czyli najczęściej do sukienki, albo do dżinsów, albo coś). Kokardek we włosach już nie noszę, bo mnie Babcia do nich skutecznie zraziła ponad ćwierć wieku temu i raczej unikam jeśli mogę. Jak nie mogę też unikam. 

Wychowywana jak najbardziej tradycyjnie miałam całe stado lalek i zestawik garnków, i zestawik filiżaneczek do herbatki i czegoś tam jeszcze, bez czego dziewczynka absolutnie, zupełnie żyć nie może. I gotowałam z Mamusią i z Babcią... I taka sobie typowa byłam w obłokach różowości - a nie różowego to akurat nie lubiłam, ale i tak byłam do bólu dziewczyńska.

Jako dziewczynka zupełnie nietypowa mam na koncie przeczytane wszystkie "klasyczne" "Panysamochodziki" i "Tomki" Szklarskiego, i Sherlocka, i Agathę Christie i Pattersona i Kellermana i ze dwie tony innych mniej lub bardziej podróżniczo-awanturniczo-kryminalno-niespecjalniekobiecych książek. A co? Nie wolno mi? 

Sprzątać nienawidzę - nie polubię i jest to jedno z tych zajęć, które wpędzają mnie w głębokie przygnębienie i melancholię... drugie to zakupy. Szczególnie te ubraniowe. Dramat, tragedia i zgrzytanie zębów. 

Uwielbiam dżinsy (najchętniej te z "odstraszające mężczyzn" z wysokim stanem, bo nie przepadam za prezentowaniem postronnym mojej bielizny), sportowe buty i bluzy z kapturem i męskie koszule... i czerwoną szminkę.

Wychowywana jak najbardziej nie całkiem tradycyjnie, dziecięciem będąc, z wielką przyjemnością spędzałam czas z moim ukochanym Dziadkiem, demontując Syrenkę, naprawiając Moskwicza, a potem Malucha, wywołując zdjęcia, szukając kolejnych muzeów do zwiedzenia - szczególnie to ostatnie mi zostało. Posiadałam własną, prywatną miniwiertarkę i lutownicę z całym osprzętem. Sympatyczne komplety śrubokrętów, kabelków, drucików i innych tego typu dziewczyńskich zabawek, które doprowadzały do rozpaczy moją Mamę, ilekroć usiłowała w moim pokoju jakiś ład zaprowadzić. I co z tego, że na huśtawce zrobionej z "ruskiego" małego konstruktora huśtałam moją Barbie? 

Dzięki temu nie mam problemu z wymianą diodki, zaszpachlowaniem mojego bolida czy przygotowaniem imprezy na kilka (a pewnie i kilkanaście) osób - oczywiście pod warunkiem, że ktoś będzie za mnie przy tym sprzątał... Inna sprawa czy będzie mi się chciało... czy nie powiem, że to nie moja bajka... i nie pozwolę się w tym wyręczyć? Ale to już zupełnie inna bajka....

poniedziałek, 18 lipca 2016

Lajfstajlowo, modowo ... urodowo nie będzie ale reszta przypasuje jak sądzę...

Zostawiłam internety na weekend z przyczyn zdrowotno-rodzinnych. Fajnie było - spokojnie, bez wojen i awantur małych i dużych. No ale nowy tydzień i nowe "dramaty".

Z racji "dręczącej mnie" przypadłości miałam, jakiś czas temu, okazję i pretekst do przestawienia poglądów żywieniowych w kierunku, może nie tyle maniakalnie zdrowego, co w miarę rozsądnego żywienia. Z tej również okazji pozapisywałam się do kilku grup o jedzeniu, odżywianiu, cukrzycy i gotowaniu. Oj czego te człowieki nie wymyślą. 

Obiecałam wpis o modzie i będzie: o modzie na "zdrowe" odżywianie. Dlaczego "zdrowe" a nie zdrowe? Bo w momencie, kiedy pojawia się fanatyzm kończy się zdrowie. I nie chodzi mi nawet o to, że moda na żywienie bez glutenu, wegańskie, paleo czy inne cuda (a jest tego od pioruna) zaszkodzi komuś na zdrowie. Jak Ci to człowieku służy to żyw się kiełkami, podpłomykami z nasion chwastów okolicznych (na wodzie z kałuży oczywiście) i poluj na te przeklęte mamuty jeśli wola. Mnie to absolutnie nie przeszkadza. Do czasu.

Nie przeszkadzają mi zupełnie mody żywieniowe tak długo, jak długo osoby odżywiające się fanatycznie nie nawracają mnie na siłę. Nie wmawiają, że od podania dziecku z cukrzycą raz dziennie herbatki posłodzonej łyżeczką cukru, dziecko to skona w męczarniach (w tej kwestii to mnie nawet swego czasu policją straszono i sądem... a i zdaje się, że psychopatką zostałam czy jakoś tak), a od samego patrzenia na krowie mleko ja sama skonam w męczarniach (bo do kawy ponoć mam lać migdałowe za jedyne 15zł/litr). Kiedy ktoś powołując się na przypuszczenia i domniemywania nie zacznie mi wmawiać, że mąka pszenna (dowolna!) podnosi poziom glikemii szybciej niż biały cukier. Tego nie zdzierżę - i będę bronić tego swojego chleba powszedniego i herbaty z cytryną i cukrem pitej raz na sto lat... bo to moje. 

Nie wmawiam znajomym "żywiącym się alternatywnie", że umrą, skonają w męczarniach, wypadną i włosy, zęby, padną nerki i libido. Tym nieznajomym też właściwie tego nie wmawiam. Bo i po co? Cóż mnie cudzy talerz obchodzi? Ale też wara od mojego.

Miałam kiedyś kolegę. Bardzo dobrego. Kumplowaliśmy się dobrą chwilę, poniekąd z "obowiązku" bo na uczelnię dojeżdżaliśmy jednym autobusem. Świetny gość: inteligentny, myślący, wygadany... aaa i świetne bojowe ślimaki w notatkach rysował. Był weganinem. Bardzo kategorycznym. Nie jadł mięsa, miodu, jajek - mięska i kiełbasy nie wspomnę. Buty nosił gumowe, kurtki szmaciane i tak dalej. I ani razu się o to nie pokłóciliśmy. Dlaczego? Bo nie czepiał się moich kanapek z salami tak samo jak ja jego placków z cieciorki. Bo weganizm był... hmm... Częścią jego osobowości a nie podstawą egzystencji.

Mam wrażenie, że teraz "żywienie" stało się podstawą egzystencji i określa niektórym sens życia. Były czasy, kiedy jadło się byle co i byle jak. I to było złe. A teraz jest jeszcze gorzej. Z każdej strony fanatycy, którzy gdzieś coś usłyszeli tworzą grupy kolejnych "wyznawców", powtarzających (bardzo często) te swoje piramidalne bzdury. I to wszystko pod flagą "dbania o zdrowie i życie", domagając się tolerancji i zrozumienia - dla tych swoich ziółek, korzonków i mamutów. I dobrze - oczywiści rozumiem, toleruję, niektórych nawet popieram, ale jako kotletożerca również domagam się tolerancji i zrozumienia... a przynajmniej prawa do wolności żywieniowej... 

Z pozdrowieniami dla wszystkich Bezglutenowców, Wegetarian i Wegan, którzy mnie nigdy nie próbowali na siłę nawrócić.

niedziela, 3 lipca 2016

Afera goni aferę....

Dawno dawno temu, kiedy jeszcze nie było internetów (taak - ja wiem, że mało kto pamięta, ale proszę sobie to wyobrazić) istniała instytucja zwana "jedna pani drugiej pani" - czyli plotka po prostu. Gorszą jej formą i równie rozpowszechnioną było donosicielstwo czyli: "jedna pani drugiej pani o tym co trzecia pani pierwszej pani o tej drugiej powiedziała". Level hard jak to mawiają starzy Rosjanie. 

W dobie internetu i mediów społecznościowych szlachetna instytucja plotki i donosicielstwa ma się jeszcze lepiej niż to drzewiej bywało. Z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze: plotki nasze i donosy zyskały nowy, znacznie szerszy zasięg. Po drugie - stały się zdecydowanie łatwiejsze do rozpowszechniania. Ogólnodostępność internetu, wspomnianych mediów społecznościowych i funkcjonalności "print screen" powoduje wysyp donosów, afer i głupot tego rodzaju.

Szczególnie upodobali to sobie członkowie przeróżnych grup fejsbukowych - nie dość, że plotkują bez opamiętania, to jeszcze donoszą na siebie nawzajem. Jak słowo daję: cyrk w cyrku. Jako aktywna "działaczka" kilku takich grup afer koperkowych na tematy rozmaite "przerobiłam" co najmniej kilka.

Pierwsza, którą pamiętam, to na jednej z grup "pomocowych" (w formie tej najgorszej czyli ograniczającej się do wzajemnego jęczenia i głaskania po główkach, jak również akcji "szczytnych" w rodzaju zbierania zużytych pasków testowych do mierzenia poziomu glikemii - do tej pory nie wiem co założyciel grupy zamierza z nimi zrobić) wyrzucono kilka(naście?) osób za nieprawomyślność (czyli brak zgody na robienie z dzieci niezdolnych do samodzielnego funkcjonowania kalek). Kiedy osoby te gdzieś  tam się poodnajdywały, nagle okazało się, że "skriny" z ich dyskusji trafiają na tamtą grupę. 

Następne afery właściwie były podobne - ktoś kogoś gdzieś obgadał, a inny coś głupiego napisał i nagle internety wrzały. Kotłowało się i kotłuje w sumie dalej, bo dzień bez afery skrinowej to dzień stracony. A ja się zastanawiam po co?

Tak naprawdę to zastanawiają mnie dwie rzeczy: kto się w coś takiego bawi i właściwie w jakim celu. Znaczy, że w celu siania zamętu i fermentu to ja wiem, tylko jaki ma własny, osobisty z tego użytek? Bo takiego trolla-donosiciela raczej nikt nie lubi i na dłuższą metę nie będzie trzymał w pobliżu siebie. Jakąś dziką satysfakcję ma z robienia ludziom na złość? Ze sprawiania przykrości?

Z drugiej strony zazdroszczę: nadmiaru wolnego czasu i biegłości w obsłudze smartfonów i komputera, bo robienia skrinów naumiałam się dopiero niedawno i dalej mi to kiepściutko idzie. A i czasu na śledzenie kto co komu o kim i po co nagadał jakoś nie mam. A już na donoszenie, podpierdzielanie i inne tego typu aktywności to mi w ogóle energii brakuje. Zdecydowanie lenistwo wygrywa u mnie z miłością do skandali.

wtorek, 21 czerwca 2016

"Bo ludzie, którzy się kochają, nie kłócą się..."

Taką oto tezę kiedyś mi przedstawiono. Nie pomogły tłumaczenia, że to jednak nie do końca tak wygląda, że takie rzeczy to nawet nie w komediach romantycznych, że no-ja-Cię-proszę-skąd-Ty-to-wziąłeś? Uparł się jak łysy na grzebienie i nie ma przebacz. Jak się kochają to jest słodko i już. 

No dobrze - może są ludzie, którzy tak potrafią - przeżyć wspólnie życie bez gwałtownych negatywnych emocji, znajdujących ujście w emocjonalnej, nazwijmy to, dyskusji. Może są tacy, którzy KAŻDY problem są w stanie przedyskutować kulturalnie, rzeczowo i spokojnie. Może... może istnieje też Yeti, UFO i Wielka Stopa? I chyba w te trzy ostatnie zjawiska prędzej uwierzę (jakem sceptyk), bo o nich przynajmniej słyszałam... 

Związek to jednak coś więcej niż mizianie się, potakiwanie i głaskanie po łepetynkach. Coś więcej niż wzajemny zachwyt nad sobą. To nawet więcej niż fascynacja i rewelacyjny seks. To wszystko jest oczywiście ważne. Bardzo. I w dobrym związku być powinno - a jakże. I jeszcze mnóstwo innych pozytywnych aspektów, które każdy obudzony nawet w środku nocy potrafi wymienić. 

Związek to też starcia, kłótnie, niekiedy awantury. Różnice zdań, poglądów, pomysłów. Bo związek to i On i Ona i ONI. I każdy z elementów różni się od pozostałych. Bo On lubi porządek, a Ona jest bałaganiarą, ale ONI jakoś to sobie poukładają, niekiedy wrzeszcząc na siebie wzajemnie. Bo On lubi techno, Oni irlandzką muzykę a ONI jednak potrafią się dogadać przy balladach rockowych. Bo On lubi horrory, Ona komedie romantyczne, ale ONI pogodzą się przy bajkach. I tak dalej i dalej i dalej... 

Kradnąc myśl V mój chłopak też mnie wkurwia najbardziej na świecie. A ja chyba jego. I nie chciałabym, żeby było inaczej. Bo emocje są ważne. I te dobre, i te mniej. I tak mi się przypomina, że lat temu... no ciągle jeszcze naście... mówiłam, że chcę być z kimś, z kim fajnie będę mogła się kłócić. I wykrakałam. I kłócę się i godzę, a niekiedy przechodzę do porządku dziennego.. Bo tak.

Może jestem uzależniona od dramatów i emocji, może właśnie tego potrzebuję? A może tylko tego "wstaniesz za pięć minut" rano?

czwartek, 9 czerwca 2016

Kinowo znowu czyli Profesor w liliowym sweterku.

Mając na uwadze ewentualne konsekwencje okulistyczne mojej Koleżanki Mai nie napiszę, że poszedłam wczoraj do kina - powiedzmy, że pojechałam. I powiedzmy, że nawet raczej na film niż do kina (mimo, że z Ulubionym Współlokatorem). 

Przywykłam do tego, że jak film zaczyna się kartkami komiksu, które potem "magicznie" zmieniają się w biały napis na czerwonym tle, to będę go lubić (oczywiście milczeniem pominiemy pierwsze Spajdermeny, których nie lubię, nie trawię i w ogóle jestem na NIE - Maguire jako Peter Parker - no ja Was proszę!). Tak tak - znowu produkcja Marvela, tym razem X-MEN Apokalipsa (a miał być Kapitan Ameryka... no ale u mnie nic nie idzie zgodnie z planem).

Jak już wspomniałam: film podobał mi się z definicji - bo to Marvel, bo lubię te komiksowe ekranizacje, bo uwielbiam czekać cały film na pojawienie się Stana Lee w epizodycznej roli. Bo poczucie humoru mi zdecydowanie odpowiada, chociaż  X-menach jakoś go jakby mniej, jakoś bardziej na poważnie... No ale przecież nie można mieć wszystkiego.

Przyznam szczerze - do Magneto mam słabość od zawsze - do jego niejednoznaczności, rozdarcia, niezaprzeczalnej inteligencji i charyzmy. Lubię go zdecydowanie bardziej niż Profesora. Może dlatego, że jest bardziej ludzki? Z dramatami, poczuciem humoru i ... twarzą Iana McKellena (taaak - w tej wersji lubię go najbardziej, chociaż trzeba przyznać, że w wersji "odmłodzonej" też wygląda nie najgorzej). Profesor w wersji Patricka Stewarta jest jeszcze akceptowalny, MacAvoya jakoś nie kupiłam. MacAvoya w liliowym moherowym sweterku zdecydowanie nie strawiłam. 

Po obejrzeniu filmu dowiedziałam się że polska język-trudna język, bo mimo przeszło trzydziestu lat posługiwania się nim ni diabła w filmie go zrozumieć nie potrafię. Urzekli mnie Panowie Milicjanci posługujący się językiem ojczystym nie dość, że średnio wprawnie to jeszcze z egzotycznym anglosaskim akcentem - polecam! Co jeszcze mogę polecić? Akcję ratowania uczniów Xaviera przeprowadzoną przez Pietro - łapanie rybek w locie pierwsza klasa. I do tego "Sweet Dreams" jako podkład. Podobało mi się. 

Generalnie - film jak najbardziej na plus. Dzieje się sporo, efektownie, chwilami zabawnie. Jako dziecko swoich czasów - niektóre sceny mi się dłużyły... Ale ja generalnie niecierpliwa jestem. No i intensywnie się zastanawiałam jak z niegrzeszącego inteligencją i urodą młodego Scotta ma wyrosnąć James Marsden, a z pućkowatej rudej Jean zjawiskowa Famke... i dalej nie wiem... 

poniedziałek, 30 maja 2016

Kwestia priorytetów.

Tradycją staje się powoli, że popełniam notki, kiedy ktoś lub coś mocno mnie zirytuje. I znowu. Zirytowałam się ostatnio potężnie, chociaż pewnie odrobinę bezpodstawnie. Ale do rzeczy. 

Żyję życiem mocno przeciętnym -w sensie finansowym w każdym razie. Szału nie ma, dramatu też nie - ot takie zwykłe, przeciętne życie dwojga przeciętnie zarabiających ludzi w pewnym wieku. Nic wielkiego. Zawsze mogłoby być lepiej... ba niekiedy bywało. Mogłoby być również gorzej - i też bywało. I to nie raz ani nie dwa razy. Ot życie. 

Po co o tym wspominam? Bo ostatnio spotykam dziwnych ludzi. Takich, dla których strasznie ważne i imponujące jest to, na ile może sobie finansowo pozwolić. Bo nowego Mustanga (i nie dżinsowego ani nawet na czterech kopytkach) jeden sobie kupił i szpan na wsi, a drugi motocykl full wypas, trzeci mieszkanie ileś-tam-metrów (szczerze - nie wiem, nie zwracam uwagi to i potem nie pamiętam). I tak niby-że-przypadkiem wspominają. I że niby ma to zrobić wrażenie... Ale że na mnie? No nie. 

Nie imponuje mi kryzys wieku średniego ani brak innych tematów do poruszania oprócz własnych "osiągnięć", szczególnie kiedy okazuje się, że poza tymi finansowymi to niestety innych nie ma. I pogadać nie ma o czym. 

U nas też mogłoby być śliczniej finansowo. Gdybym nie była taka uparta. Gdybym nie uparła się, że po to żyję z Facetem, żeby z nim jeść, spać, budzić się koło niego, podróżować, zwiedzać i być. RAZEM. Tak po prostu. To jest dla mnie ważne, a nie 10 000plnów z delegacji. Ani wizja większego mieszkania czy nowego auta albo cholera-wie-czego. Bo akurat dla mnie się to nie kalkuluje. Bo lubię być z NIM a nie sama, bo cyferki na koncie nie przytulają, nie robią herbaty, nie pamiętają, że do pracy zabieram owoce a posiłki jem o stałych porach, bo nie pójdą ze mną na rower, urodziny mojej Mamy i nie nazwą wariatką wtedy, kiedy na to zasługuję. Bo z cyferkami na koncie się nie pokłócę, nie pokrzyczę na nie a na koniec (wybaczcie Dzieci) nie pójdę z nimi do łóżka.

I dlatego właśnie lubię swoje nieidealne życie, z ciągłym deficytem gotówki, za to z czułością, uwagą i troskliwością (nawet jeśli w dość kolczasto-kanciastym opakowaniu). Bo to po prostu kwestia priorytetów... 

poniedziałek, 23 maja 2016

Ogłoszenie parafialne

Zaczynam przygodę z blogowaniem. W sensie, że co ja bredzę skoro bloguję sobie już od ładnych paru lat (a może i już -nastu)? No będę blogować ze zdjęciami ... i Wspólnikiem. Nie tutaj, bo tutaj nikogo nie wpuszczę - to moja bajka, moje podwórko i tutaj TYLKO JA rządzę, ale w nowym miejscu zaczynamy razem i oboje.

Tu nie ma miejsca na zdjęcia, obrazki i kolorowe kadry, tam będą relacje z naszych wyjazdów, szwendania , łazęgowania. Nasze wrażenia, opinie i absolutnie nieprofesjonalne teksty i zdjęcia. Może zyskają na profesjonalizmie jak wreszcie zainwestujemy w statyw ... kiedyś. Ale jak wspomniałam - to nie tutaj. Bawić się wspólnie w podróżowanie i blogowanie będziemy >>tutaj<< 

Życiowo wiele rzeczy robimy razem, teraz będzie kolejna wspólna zabawa, kolejna nić wiążąca nas ze sobą. Fajne to, ale też przerażające odrobinę, bo dzielę się tym kawałkiem siebie, którym w ten sposób nie dzieliłam się jeszcze z nikim. Coraz więcej tych powiązań, jakoś tak same wychodzą. Spontanicznie, nie na siłę, nie w wersji "bo tak wypada". Jakże inaczej od poprzedniego razu. 

Dziwnie się to wszystko układa, kiedy to, co miało się nie udać, miało być na chwilę albo i wcale, nagle jakoś funkcjonuje. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku... I coraz więcej wspólnych projektów i wspólnych wspomnień, wspólnego życia. Tak bardzo nieidealnego...

poniedziałek, 16 maja 2016

Nie da się? Jak się nie da jak się da...

Czyli kolejna historyjka z serii jak socjolog poszerza horyzonty. Wywaliło nam prąd w pracy. Niby nic takiego. Ot awaria. Spowodowana jak się okazało naprawianiem przez Panów Majstrów z Taurona (pozdrawiam serdecznie) uszkodzonej linii - efekt łatwy do przewidzenia: uszkodzili więcej niż tylko linię. Pierwszą oznaką było dziwne zachowanie drukarki fiskalnej - znaczy się działać menda przestała (taak - kocham ją miłością głęboką i, gdyby nie fakt, że sklep jest na parterze, to już by dawno oknem wyleciała). Zdecydowanie przestała się ze mną komunikować, a co gorsza w ogóle przestała gadać z komputerem. Wredna małpa! Telefon do informatyka nadwornego poskutkował diagnozą, że "to chyba bezpiecznik - naprawię w piątek". No tak. Tylko, że to środa była. Auć. No dobrze - grzecznie spytałam gdzie u diabła ten "chyba bezpiecznik jest" to sobie może wymienię... kupię... ukradnę.. cokolwiek. Kupować nie musiałam - działający znalazł się w ... kuchni... Wymieniłam. Taka jestem dzielna.

Później okazało się, że nasza ulubiona machina piekielna czyli osprzęt do dozowania pigmentów w mieszalniku umarł. Bezpiecznik trafił szlag... i nie tylko bezpiecznik. Z tego miejsca chciałam serdecznie pozdrowić Pana Serwisanta Od Mieszalników, który twierdził, że wsadzenie mocniejszego bezpiecznika nie zaszkodzi - właśnie że szkodzi: efekty specjalne w postaci dymu, błysków i podejrzanego aromaciku gwarantowane. Pan Serwisant zaproponował wymianę płytki z dupsikami (znaczy takimi poprzylutowywanymi cosiami, które chyba ze złota i diamentów są zrobione) za jedyne 2000 plnów. 

Wezwany na miejsce Najulubieńszy Elektronik stwierdził, że "te dwie diodki nie powinny się tak zachowywać". Jako, że ja elektronikiem nie jestem to dopiero po dłuższym tłumaczeniu przyjęłam do wiadomości, że gdzieś tam prąd powinien tylko w jedną stronę płynąć... czy jakoś tak. Nieistotne - grunt, że padły. Dostałam polecenie "prawie służbowe" nabycia diodek drogą kupna i ... przylutowania w odpowiednim miejscu. Doprawdy myślałam, że jaja sobie ze mnie robi, mówiąc kolokwialnie.

Następnego dnia powędrowałam do pracy: poinformowałam mojego Prezesa, że 1. diodki trzeba kupić, 2. to JA mam je przylutować (tu Najjaśniejszy Szef zbladł odrobinę). Znaczy, że ja: socjolog, baba, w kiecce i na szpilkach... z lutownicą. Z Prezesem do pomocy (przymuszonym prawie siłą, bo jak stwierdził "jest elektronicznym debilem" - a ja to niby geniusz?!).

Samo nabycie diodek sprawiło odrobinę kłopotu, bo jak mam wytłumaczyć w sklepie, przez telefon, że potrzebuję takiego małego dupsika na dwóch nóżkach i że jest on ze srebrnym paseczkiem i nic więcej o nim nie wiem? Ano wyobraźcie sobie, że właśnie tak i Pani w sklepie elektronicznym zidentyfikowała ustrojstwo - jestem pełna podziwu.

I teraz uwaga: diodki wymieniłam. Wylutowałam, przylutowałam i nawet zaczęły działać tak jak powinny (mieszalnik dalej popsuty bo jeszcze transformator błyska bezpiecznikami - podły). I się nie pomyliłam: nie mogłam bo kupiłam dwie ostatnie sztuki i nie było opcji pomyłki. Oczywiście nie  obeszło się bez wpadki: "Skarbie te kabelki nie chcą się tam trzymać :(" "To jest niemożliwe - akurat tego nie da się źle zrobić" A ha - nie da się? Da się - jak się je nie do tej dziury co potrzeba wtyka.. "A jak ty chciałaś żeby te śrubki trzymały na dole?" A bo ja wiem? Przecież ja socjolog a nie elektronik, nie?

Konkluzja: potrafię przylutować i wylutować i kupić i naprawiać... tylko miernika jeszcze nie opanowałam, bo samo szkolenie w formie "tu pika a tu pokazuje" to jednak ciut zbyt ogólne.

środa, 4 maja 2016

Czasami ścieżek ludzkiego umysłu nie ogarniam.

O tej swojej cukrzycy piszę często i chętnie. Bo to część mnie. Nie jest wbrew pozorom jedyną treścią mojego życia - wręcz przeciwnie. Zwykle jest kwestią wręcz marginalną. Ot tak i tyle. Jestem cukrzykiem dość zdyscyplinowanym: cukry mierzę, insulinę biorę (to znaczy na 4 lata ze 3 razy mi się zdarzyło coś tam zapomnieć, ale to po prostu kwestia roztargnienia), odżywiać się staram rozsądnie i racjonalnie (aczkolwiek daleko mi do faszyzmu żywieniowego) i żyję. 
Stykam się z różnymi ludźmi. Życiowo i internetowo i niekiedy mi oczy z orbit wychodzą jak czytam lub słyszę, że "nie mogą się pogodzić z tą chorobą i buntują się przeciwko niej". No dobrze - pierwszą część jestem w stanie zrozumieć: pokażcie mi takiego, który nie chciałby być zdrowy. Ale buntować się? Ale że przeciwko czemu? 
Cukrzyca (ta leczona insuliną) jest o tyle specyficzna, że chory tak naprawdę leczyć musi się sam: czyli sam mierzy, sam podaje insulinę, sam reaguje na spadki i wysokie poziomy. Tylko i aż tyle. A ja tu czytam, że jedna Panienka (lat chyba koło 18, więc umówmy się - to już nie jest 4-letnie dziecko, które płacze mamie, że zastrzyk ała boli i nie chce) buntuje się przeciwko chorobie i nie mierzy cukru i nie robi insuliny. Przepraszam bardzo ale nie rozumiem. Bunt ma sens wtedy, kiedy jest choćby promil szansy na pozytywny efekt. Na złość mamie odmrożę sobie uszy? Nie będę robić insuliny bo się buntuję? Przeciw czemu? Komu? Komu u diabła robi taka istotka (żeby nie napisać inaczej) na złość? Zrozumiałabym takie zachowanie w przypadku dzieci w wieku przedszkolnym lub wczesnoszkolnym - one jeszcze wierzą niekiedy, że jak zamkną oczy to ich nie widać, ale nie - te dzieci są zdecydowanie dzielniejsze i rozsądniejsze od ich starszych koleżanek...i kolegów. Niejednokrotnie są też dzielniejsze i rozsądniejsze od własnych rodziców... 
Drugi przypadek: facet jeszcze bardziej dorosły, dopytujący jak sobie z chorobą radzić. No to stado ludzi odpowiada, opowiada i doradza. A kolega? Wcina orzeszki i bułeczki i się dziwi, że cukier w kosmosie. I tak przez rok... albo i dłużej. I panika bo cukry wysokie, ale mierzyć i reagować nie będzie, odżywiać się rozsądnie też nie, bo "nie ma motywacji". No cóż - skoro nie masz motywacji to czego oczekujesz od "grupy wsparcia"? Że Ci powiedzą że biedny jesteś i rób tak dalej? No najwyraźniej tak.
Jeśli tylko znajdzie się ktoś na tyle podły, żeby takie postępowanie skrytykować to okazuje się, że podła z niego istota, pozbawiona empatii, ludzkich uczuć i czego-tam-jeszcze. Bo jakże to? Przecież to ma być grupa WSPARCIA. A czy faktycznie wsparcie to tylko głaskanie po główce i "ojojanie"? Ja naprawdę rozumiem, że można mieć gorszy dzień, tydzień czy nawet rok. Ja rozumiem też że "miejsca ojojane bolą mniej" i czasem każdy lub prawie każdy musi się dla higieny psychicznej poużalać nad sobą. Tylko, żeby przy okazji robić sobie samemu krzywdę? W ramach buntu? Naprawdę nie ogarniam. 

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Popełnię drugą dzisiaj, bo nie zdzierżę.

Niekiedy trafiam na onetach i innych wirtualnych na zestawienia co można, a czego nie. Szczególnie w modzie. Szczególnie "w pewnym wieku". Kiedyś się dowiedziałam, że kobiecie po trzydziestce nie wypada nosić glanów, bojówek i koszulek z głupimi napisami (na glany mnie nie stać, bojówki powiększają mi zad ale koszulki lubię i nosić sobie będę - ot co!). Jak również dresów i czegoś-tam-jeszcze czego nie pamiętam, a pewnie w szafie posiadam... i, o zgrozo!, noszę. Bo jakoś (mimo fantazji Ukochanego) nie wyobrażam sobie sprzątania mieszkania w pończochach kabaretkach, butach na szpilce i ołówkowej spódniczce, która podobno jest odpowiednia dla kobiety w moim wieku. Coś takiego to tylko Freddiemu pasowało w pewnym teledysku. No ale on jednak specyficzną postacią był.
Dzisiaj trafiłam dla odmiany na artykuł dla panów. "Czego nie wypada zakładać po czterdziestce". Bogato ilustrowany kolorowymi zdjęciami znanych panów, którzy ten magiczny wiek przekroczyli mniej lub bardziej dawno. Otóż nie wolno absolutnie nosić: bluz z kapturem, skórzanych kurtek, czapek z daszkiem, szerokich dresowych spodni (znaczy że wąskie wolno?), koszulek z logo ulubionych zespołów, japonek, sportowych bezrękawników, białych skarpetek, białych sportowych butów, śmiesznych krawatów, bardzo wąskich dżinsów (jak słowo daję - tego to akurat i przed czterdziestką nie powinni nosić, bo ponoć tam się gdzie-niebądź coś ponoć zagnieść lub zagotować może), koszulek meczowych oraz kurtek typu bomber (czymkolwiek są, bo jeszcze do tego nie doszłam). Ufff-  to chyba z grubsza wszystko.
A ja zaczęłam się zastanawiać niby dlaczego Pan (nawet niech mu będzie) Celebryta - lub jakikolwiek inny nie powinien, przekroczywszy ten magiczny wiek, wyprowadzać osobistego prywatnego psa w spodniach od dresu i bluzie z kapturem? Tudzież w takim oto stroju śmieci - równie własnych i prywatnych wynosić? Albo w wygodnych dresowych spodniach lecieć sobie samolotem 14 godzin? Albo dlaczego inny Pan nie może wyjść na dwór w dobrze dopasowanej do swojej sylwetki (i wieku) kurtce skórzanej, w której wygląda na ubranego a nie przebranego? Czy latem idąc po bułki do sklepu albo po gazetę nie może ubrać japonek? Albo idąc na koncert albo z kumplami do jakiegoś pubu koszulki z logo PinkaFlojda albo innej Metaliki? Bo co? Bo wczoraj jak miał 39 lat to wypadało a jutro już nie? No na litość boską! Czy jeśli ktoś te 30 czy 40 lat skończył to zostały mu już tylko garnitury, smokingi i lakierki? Ołówkowe spódniczki i dwurzędowe płaszczyki? Może jeszcze kapelusz i rękawiczki niezależnie od pogody?
Tak się tylko zastanawiam - ile lat mieli "redaktorzy" piszący te mądrości...

Z przygód pechowego bolida - czyli jak zostałam blacharzem-lakiernikiem. `

Jestem sobie dumną (powiedzmy) właścicielką pojazdu mechanicznego, który od biedy można nawet nazwać środkiem transportu. Wynalazek jest to wyjątkowo pechowy i sam fakt posiadania go spowodował wystąpienie co najmniej połowy siwych włosów, których się z czasem dorobiłam (a których, dzięki uprzejmości firmy Wella na szczęście nie widać). Dzisiaj podzielę się ze światem moimi motoryzacyjnymi przypadłościami, bo przecież tak uroczych historii dla siebie samej zachowywać nie będę. 
Jedno z pierwszych nieszczęść, które spotkało bolida (po zmianie właściciela oczywiście) była "parkingowo-wszystkoświętowa" stłuczka. Jeździłam tym swoim wynalazkiem raptem tydzień jak Mamunia poprosiła o przysługę czyli zawiezienie na cmentarz, celem odgruzowania (kilka razy do roku to następuje) grobu nie-mojej-prababci. Pojechałyśmy - a jakże. Wszystko udało się idealnie, poza tym, że przy próbie opuszczenia parkingu zapomniałam, że nabytek, w przeciwieństwie do poprzedniego Czarnego Szerszenia, posiada całkiem pokaźny zadek (i to jest jego cecha wspólna z właścicielką), który to stanowi spore utrudnienie przy cofaniu (szczególnie, kiedy człowiek o jego obecności nie pamięta). Efekt był łatwy do przewidzenia: zaraz po święcie musiałam się zameldować w PZU i wykazać umiejętnościami plastycznymi przy rysowaniu szkicu sytuacyjnego wyjazdu z parkingu. 
Kolejne nieszczęście, które dotknęło biedaka to Pan cofający na "starej autostradzie" czyli dość popularnej dwupasmówce, którą miałam w zwyczaju wracać po pracy do domu. Pan ów tak przejął się perspektywą otrzymania mandatu za przekroczenie prędkości, że zamiast wycofać na pobocze (a słowo daję: szerokie na co najmniej 3 autka) wycofał prosto w mojego biednego bolida. Kto był bardziej zaskoczony: Pan, Policjanci czy ja? Trudno orzec. Jedynie Pan prosił, żeby w protokole wpisać, że zdarzenie miało miejsce gdziekolwiek indziej, bo "kto mi uwierzy, że ja tu cofał?!". No gdybym nie widziała to sama bym nie uwierzyła.
Jak wiadomo ludzie mają w zwyczaju ze dwa razy do roku zmieniać opony - z letnich na zimowe, z zimowych na letnie. Wszystko jest fajnie jeśli przy tej operacji nie przydarzą się "dodatkowe okoliczności" jak na przykład niedokręcone koło (taak - znowu Wszystkich Świętych i "cmentarna wycieczka" z Mamunią - my to jednak mamy szczęście), które "tak jakoś dziwnie stukało po drodze" (a trzymało się na "jednym gwincie"), albo niezauważony (NIE przeze mnie) róg budynku. Niezauważenie zaowocowało wymianą lampy i dość abstrakcyjnym wzorkiem na tylnym zderzaku... 
No właśnie - z jednej strony, bo z drugiej strony zderzak i lampa obtłukły się w zupełnie innych okolicznościach. Swego czasu pojechałam na wycieczkę do Szczyrku, nie sama. Fajnie było. Tylko po wizycie w biedronce wychodzimy na chodnik, a tam jakieś auto sobie zjeżdża. Samo. O cholera - nasze. I zderzak abstrakcyjny dwustronnie. Zderzak z przodu załatwiłam ja - osobiście. Nie zauważyłam podmurówki. W końcu mnie też coś się od życia należy. 
Awarii mechanicznych w "zawsze nieodpowiednim momencie" wystarczyłoby pewnie jeszcze na jakieś 4 notki, więc wspomnę jedynie o najświeższej: bolid postanowił odgryźć sobie klocki hamulcowe. Oczywiście niekoniecznie to zauważyłam. Znaczy owszem - jak jazgot był już taki, że czułam się jakbym za samochodem wlokła zwłoki... rycerza... w pełnej zbroi... 
Autko po niezbędnych naprawach działa. Jeździ dzielnie, choć wyglądało, umówmy się, tak sobie. Szczególnie, że po ostatniej wizycie w myjni na moim przepięknym bordowym lakierze pojawiły się, kompletnie niekomponujące się z nim, pomarańczowe plamy. Natchnieni posiadaniem lakieru "pod kolor" w aerozolu, postanowiliśmy z Ukochanym (znaczy to on postanowił, a ja się grzecznie zgodziłam) dokonać "kosmetycznych poprawek", czyli "weźmiemy, popskikamy i będzie dobrze" - jakoś tak czułam, że aż takie proste to wszystko nie będzie, ale trudno. Wspomagani światłymi radami Tatusia (oraz jego kątówką) wzięliśmy się raźno za robotę (znaczy właściwie każdy za swoje auto, bo i ukochany pojazd Ukochanego zaczął przejawiać niepokojące tendencje do przybierania barwy rudawej). Przy próbie demontażu kierunkowskazu w moim wehikule okazało się, że ów trzyma się jedynie siłą woli, lakieru i rdzy. W międzyczasie nawiedził nas, wezwany jako wsparcie "know how" znajomy Tatusia, który stwierdził, że takie rzeczy to "robi blacharz a nie robi się samemu". Serio? 
No cóż - przy wsparciu szlifierki kątowej i szpachli uniwersalnej udało się pozbyć tego rażącego elementu kolorystycznego, dziury w przednim zderzaku oraz zamocować kierunkowskaz. "Tymi ręcami", że się tak wyrażę. I niech ktoś powie, że dwóch magistrów kompletnie-nie-od-mechaniki nie poradzi sobie z naprawą. Autko może nie wygląda jak nowe (ale w wieku 14lat to już nie musi), ale przynajmniej nie straszy. I to wystarczy. Powiem więcej: jak na naprawę przez dwoje totalnych amatorów, pod chmurką, na podwórku Tatusia to wygląda bosko. Także Kochani, tego no... gdyby ktoś potrzebował to służymy... 

środa, 20 kwietnia 2016

Z zasady staram się nie zaglądać ludziom...

... do szafy, portfela, łóżka i talerza. Z bardzo prostej przyczyny: to po zupełnie nie moja sprawa. Ale (bo zawsze jakieś ale być musi) jak wszystkim wolno pisać o modzie to mnie też. Będę modna i napiszę o modzie, i ciuchach, i fryzurach, i brodach, i wszystkim, co jeszcze wymyślę. 
Oj mody to ja nie lubię - znaczy lubię ubrania, a jakże. Jak to baba - lubię czuć się ładnie i ewentualnie nawet ładnie wyglądać. Szczególnie lubię czuć się ładnie i wyglądać ładnie w tym samym momencie. Nawet mi się to niekiedy zdarza. Rzadko natomiast zdarza mi się wyglądać modnie. I piszę to  całą odpowiedzialnością i świadomością. Bardzo rzadko bywam modna. 
Biorąc pod uwagę sposób nabywania przeze mnie lwiej części zawartości mojej szafy (która znowu domaga się remanentu) czyli "spadków i darowizn" ... no cóż -raczej zgodnie z najnowszymi trendami nie będę. Ojej. Tragedia - życiowa. No przynajmniej dla niektórych. Swoją drogą - kupowanie ubrań w "normalnych sklepach" przeze mnie to temat na osobną notkę i kiedyś Was pewnie tym uraczę, ale to nie dzisiaj. Buty lubię kupować, i torebki. Żeby nie było, że taka całkiem beznadziejna jestem.
Moda mnie irytuje - tak jak mnie irytuje większość form narzucania mi czegokolwiek. Moda w ujęciu najpopularniejszym. Czyli te wszystkie trendy, masthewy i inne abolutlifabiulusoutfity. Jak jeden Pan z drugą Panią gdzieś zagramanicą wykombinują, że mamy nosić bluzkę w kwiatki i ogrodniczki to nagle na ulicy nie widzę nic innego niż dziewczęta w wieku dowolnym (oj bardzo dowolnym) w bluzkach w kwiatki i ogrodniczkach, które nie zważając na ryzykowność połączenia i własne warunki psychofizyczne poginają po mieście w rzeczonej garderobie. I zaczyna się atak klonów. Dlaczego akurat ogrodniczek się przyczepiłam? Bo to okropnie niewdzięczna i bezkształtna część garderoby, w której akurat tak naprawdę nikt dobrze nie wygląda - no może te 13-15-letnie dziewczynki z fotek promocyjnych, poratowane fotoszopą albo innym programem. Słowo daję - w przyrodzie nie spotkałam nikogo, kto by w tym zgrabnie wyglądał. A modę na ogrodniczki przerabiam co najmniej drugi raz w życiu. I pół biedy jeśli ktoś się w tych gaciach dobrze czuje. Jest mu wygodnie, Czuje się sexy i jest to jego styl. Daj mu Boże - niech sobie nosi na zdrowie. Gorzej jeśli jest to kwestia "noszenia bo modne" i wyrzucenia w przyszłym roku, bo pewnie w następnym sezonie modne będą pumpy z pomponami albo coś równie egzotycznego (więc szanse, że w przyszłym roku ja będę mieć na własność ogrodniczki rosną, ale na szczęście moje "główne źródło zaopatrzenia" ma zdecydowanie krótsze nogi i spodni nie dziedziczę). 
Kolejne, co mnie drażni (oprócz wspomnianych ogrodniczek) to "męska" moda na szogunów. Jakimś cudem udało mi się przetrwać (no prawie, bo jeszcze ich widuję) szał na brodate stworzenia w plastikowych brelkach, włosach na piance i różowych rurkach - zastąpili ich szoguni. Młodszej części czytelników polecam sprawdzić na filmwebie serial z Richardem Chamberlainem. Oglądać nie musicie. I poważnie się zastanawiam kto im wmówił, że przylizany żelem placek z włosów na czubku głowy z dodatkowo odstającą raczej zabawnie kituszką w zestawieniu z wygoloną na (prawie lub całkiem) łyso resztą wygląda rewelacyjnie i superseksownie. Spieszę donieść że wygląda jedynie śmiesznie. Ewentualnie jeszcze ... lepko ... Raz w życiu widziałam takiego szoguna na swoim miejscu: w jednym z centrów handlowych pracował w knajpie z sushi. Swoją drogą - przykuse marynarki i różowe koszule w czerwoną krateczkę też jakoś mnie nie zachwycają. No ale mnie trudno dogodzić. 
Co wcale nie zmienia faktu, że jak komuś z tym dobrze to uprzejmie proszę - nawet niech sobie i pudrowaną perukę ubierze. I kwiatki do niej poprzypina. I niech się z tym dobrze czuje. 
Moja Babcia - cudowna osoba. Pewności siebie miała za 15 innych osób. Nadwaga spora, miłość do krzykliwych barw jeszcze większa. Jej zawdzięczam co prawda moją własną nienawiść do kokard i falbanek (bo z uporem godnym lepszej sprawy upiększała mnie w ten sposób), Wyobraźcie sobie, że była to chyba jedyna znana mi osoba, która w czerwonym (bardzo czerwonym) żakiecie, klipsach-stokrotkach i buraczkowej spódnicy nie wyglądała jak przygłup. Bo czuła się w tym dobrze. I tego sobie i Wam życzę, żeby niezależnie od mody, znaleźć to, w czym czujemy się dobrze. Ubrani a nie przebrani. 

wtorek, 19 kwietnia 2016

Znowu głoszę herezję - jak kto nie lubi to nie czytać!

Ostrzegam od początku, żeby potem nie było, że ktoś niezadowolony. Moi Kochani - dzisiaj o moim prywatnym hoplu z przerzutką czyli o podróżowaniu. Powiem więcej - będzie o podróżowaniu z cukrzycą. Chaotycznie jak to u mnie - ale może komuś do czegoś się przyda.
Oczywiście nie jestem w tym temacie osamotniona - na moje szczęście Ukochany też lubi zwiedzać i podróżować, więc od pewnego czasu uprawiamy to sobie razem. Ale opowieść dotyczyć również prehistorii. Zaczynamy.
Dawno dawno temu (a właściwie wcale nie tak dawno, bo raptem 4 lata temu) dowiedziałam się, że mam cukrzycę. Jakoś tak w czerwcu. Szok w trampkach i totalna dezorganizacja życia. Peny, insulina, glukometr - czarna magia. I stwierdzenie mojego diabetologa: "żyć normalnie". No chyba zwariował. A jednak. Nastał sierpień (taak - 2 miesiące po diagnozie i po kilku wizytach u Zdecydowanie Ulubionego Diabetologa). Ówczesny TeŻet urlop dostał i wymyśliliśmy wyjazd do Chorwacji, swoim autem, pod namiot. Da się? A pewnie, że się da. Z turystyczną lodówką, zapasem insuliny (i to takim na dwa miesiące a nie tygodnie) igłami, paskami i całym tym majdanem... a do tego z duszą na ramieniu pojechałam. I przeżyłam. O dziwo. Trafiło mi się, owszem, niedocukrzenie: po spożyciu rakiji - zaowocowało żarciem kanapek z pasztetem o trzeciej nad ranem. W namiocie. Przy latarce.  Poza tym jak na tak naładowany zestaw atrakcji do zaliczenia, średnią przyjemność towarzystwa i dość, niekiedy, nerwową atmosferę udało się nad wyraz ładnie. Tylko raz wracaliśmy się jakieś 50km po zapomnianą w lodówce na campingu insulinę (tak - kompletnie nie było problemów ze znalezieniem dostępnej lodówki - jak nie było "ogólnocampingowej" do użytku to właściciele obiektów udostępniali swoje lub "knajpiane" - i tym sposobem moja insulina nawet między coca-colą w knajpie sobie postała parę dni). A co? Nie można? Pewnie, że można. 
Pojechałam, wróciłam i stwierdziłam, że cukrzyca mi w podróżowaniu nie przeszkadza nic a nic.
Potem polatałam samolotem: jako zdyscyplinowany cukrzyk powędrowałam do ZUD po odpowiednie zaświadczenie, że chora jestem i bomby biologicznej nie przemycam tylko sprzęt niezbędny do dziabania własnej osoby, a nie pilotów, stewardess i innych niewinnych osób (nie żebym ja winna czegokolwiek była). Jak słowo daję nikt tego oglądać nie chciał. Na żadnym lotnisku. Sama pierwsze dwa razy nadgorliwie wyciągnęłam z paszportu i pokazywałam celnikom, ale machali ręką i kazali iść dalej. Na hasło "insulina" - też ręką machali - bez papierka. Ot co. Jedno, co trzeba pamiętać, to żeby insulina leciała z nami w bagażu podręcznym (w kabinie) a nie w luku bagażowym, bo może zamarznać i kłopot gotowy. Nie należy też nawet przy uprzejmych prośbach załogi oddawać podręcznego do "schowka" w luku bagażowym (jak mały samolot) bo potem się taki sklerotyk cały lot zastanawia, czy mu jednak nie zamarznie (oczywiście znane z autopsji). 
Gdzieś ktoś kiedyś pisał, że zmorą podróżowania z cukrzycą są dla niego hotelowe śniadania. Akurat ja jestem dość kategoryczną wyznawczynią stałych pór posiłków i raczej "równych" dziennie porcji. I jak słowo daję jeszcze w żadnym hotelu nie miałam z tym problemu. Z reguły jest coś, co zjeść się da, albo nawet coś co jest bardzo smaczne (to już zależy od konkretnego hotelu), a pory wydawania śniadań są jak najbardziej przyjazne. 
Jeżdżenie mniej odległe (a takie uprawiamy najczęściej) jest jeszcze łatwiejsze - jedyne o czym trzeba pamiętać, to fakt, że jeśli zdarzają nam się spontaniczne pomysły na wyjazd z noclegiem to lepiej bazę "przy zadku" nosić w ramach takich wycieczek (bo inaczej z nocowania nici). Nooo oczywiście poza "standardowym wyposażeniem cukrzyka" czyli doposiłkową i glukometrem, plus "zestawem ratunkowym na hipo" w postaci dextro, krówek albo innych smakołyków. Jako kategoryczny upierdliwiec jedynie zatruwam życie w "porach karmienia cukrzyka" czyli "Kochanie pora zjeść". I nie ma przebacz. 
Skądinąd wiem, że i koleją transsyberyjską da się podróżować z cukrzycą, ale to już nie moja historia i nie ja ją będę opowiadać.
A tak na marginesie: lody jem, ciastki też, i lokalne dania, i pizzę, i alkohol niekiedy też piję - aczkolwiek to wtedy, kiedy mam pewność, że prowadzić pojazdów mechanicznych nie będę. A jak porcja za duża to każę Ukochanemu wziąć całą i się podzielić z Karolcią. I tyle. 

czwartek, 14 kwietnia 2016

Pojechałam sobie do kina (bo jak poszedłam to Maję oczy rozbolały)...

Generalnie nie było najgorzej. Jestem zdeklarowaną fanką komiksowych produkcji (niech stopień zafiksowania prezentuje fakt, że komedią romantyczną, na którą zabrałam Ukochanego w Walentynki był Deadpool). Przy okazji nowiutkiej, krytykowanej niemiłosiernie, supermegawypasionej produkcji z dwoma komiksowymi "harcerzykami" oczywiście powędrowaliśmy do kina. Jakimś cudem stanowiłam ze swoją płcią, spódniczką i butami na obcasie zdecydowaną mniejszość. Fascynujące.
Co do filmu - ojej.  Jak to stwierdził Współtowarzysz: "dało się to obejrzeć". I to właściwie powinno być całą recenzją. Ale nie - wyleję swoje żale. Przecież tu mogę.
Zacznijmy od początku (bo niby po co od końca?): film zaczyna się ... no cóż ... początkiem bodajże pierwszego "nowego" Batmana (czyli znowu mamy zabójstwo Wayne'ów, rozsypane perełki i tak dalej). Myślałam, że filmy pomyliłam, bo przecież tamtą scenę (tudzież dowolną jej formę) każdy choć trochę rozeznany w temacie widz zna na pamięć. Oj zrazili mnie na dzień dobry. Ale nic to - oglądam wytrwale dalej. 
Pojawił się Superman - wybaczcie moi mili - pierwsza moja reakcja: najbrzydszy z Supermanów. Z czasem nawet się przyzwyczaiłam i nawet zaczął mi się podobać. Nie było najgorzej... poza ubrankiem.... z ceraty? Oj paskudztwo. Mimo całej mojej sympatii do Amy Adams - Lois Lane w jej wykonaniu też kompletnie dla mnie nie do kupienia. Tak samo rzecz się ma z Alfredem - naprawdę lubię Ironsa. Bardzo bardzo lubię. Ale niedogolony, nie dość ironiczny, nie dość elegancki Alfred? Nie i już. 
Batman - kochany netoperek odstrojony w zbroję z blachy pancernej wygląda jak przyciężki niedzwiadek, do tego mój wymarzony samochód (no przecież, że marzę o własnym batmobilu) też wygląda jak poskładany z przypadkowych elementów znalezionych na złomowisku. Ale to wszystko pikuś. Batman, który braki "supermocy" zawsze nadrabiał sprytem, kombinatorstwem i niesamowitą inteligencją (a do tego, przynajmniej te moje ulubione stare Batmany, poczuciem humoru), a tutaj jak nierozgarnięty dwulatek daje się poprowadzić za łapkę Luthorowi prosto w objęcia Supermana. Myślenie ma równie ciężkie jak zbroję. 
O samym głównym paskudzie - czyli Lexie Luthorze napiszę tylko tyle, że już mnie dawno żadna postać w filmie tak nie irytowała jak ten szurnięty rudzielec z problemami psychicznymi. 
Miłe zaskoczenie: kobiece postaci. Są inteligentne. Myślą, działają, nawet są dowcipne (jak na możliwości tego filmu). Naprawdę miłe zaskoczenie.
Pooglądałam. Poirytowałam się. Popodziwiałam sceny walki - fajne były. "Wydziarany Neptun z widelcem" też był fajny. Generalnie - film mroczny jak należy, przeintelektualizowany jak to teraz w modzie, pozbawiony poczucia humoru (bo ponoć tak być powinno i taki powinien być), z bohaterów zrobiono przyciężkie klocki, bez intelektu (widać taka moda teraz). Akcja była, wybuchy były, latajdło Batmana też było (ładniejsze od batmobila), siuśki w szklance też były... Trzy godziny spędzone bezboleśnie, nawet przyjemnie (jak się akurat za głowę nie łapałam patrząc na niektóre działalności bohaterów). Aaa - muzyka fajna, animacje takie sobie. To tak na marginesie. Jeśli ktoś ma ochotę obejrzeć - wcale nie odradzam. Miło było. A i tak czekam na Avengersów... I następnego Deadpoola. 

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Jak te człowieki lubią sobie życie komplikować.

Miało być motoryzacyjnie: bo mnie Viola natchnęła przygodami swojej Bożenki i jej bolida, a mój ostatnio zaczął znowu się zachowywać nieprzystojnie, ale nie będzie. Miało być o tym, jak bardzo mi się nie podoba obecna moda męska i co z tego wynika, ale tu uprzedziła mnie Maja. To ja sobie jeszcze poczekam i pozbieram wrażenia. Na pewno ich nie braknie, a chętni poczytają u Dziewczyn co i jak.
Dzisiaj o szczerości w relacjach, jej braku i efektach, o których się filozofom nie śniło - albo raczej śniło, tyle że sny to mało przyjemne były. 
Kto czyta i czytał pamięta historię moich koleżanek, które pewien Pangolin podrywał dokładnie tymi samymi tekstami. Otóż historia ma ciąg dalszy i aż mnie paluszki świerzbią, żeby ją opisać. Wyobraźcie sobie Państwo, że Pangolin (określenie zapożyczone od P. Chmielewskiej) mało tego, że na potęgę podrywał więcej niż jedną koleżankę, mało tego, że na te same teksty (o chwała Ci kopiuj/wklej) to jeszcze zapomniał wspomnieć o jednym drobniutkim szczególe. Ot takiej pierdółce wręcz... Otóż kolega, który wszystkim przedstawiał się jako rozwodnik... jakoś tak... no cóż - rozwieść się póki co zapomniał. W tym momencie naszła mnie refleksja, czy żona owego Pangolina wie, że on jest rozwiedziony... i ona? 
Koleżanki odkryciem zdegustowane, ja również. I tu pora na moje refleksje (no przecież nie daruję sobie wymądrzania się na temat). Z moich życiowych obserwacji wynika, że świat jest cholernie ciasnym miejscem i jeśli chcesz, żeby ktoś nie poznał Twoich sekretów... to zapomnij o takiej opcji. Szczególnie jeśli owe sekrety dotyczą osób trzecich. ZAWSZE spotka się kogoś znajomego dokładnie nie tam, gdzie by się chciało, spodziewało, potrzebowało. I z reguły nie będzie to osoba całkiem życzliwie nastawiona do wybryków. 
Jedna z moich znajomych spotkała kiedyś własnego, osobistego, prywatnego wujka wychodzącego ze śmieciami, w papciach, zdecydowanie z nieswojej klatki (bo ów wujek mieszkał zdaje się po drugiej stronie dużego miasta) i tym sposobem romansik wujcia się wydał.... na domiar złego akuratnie sobie spacerowała własnego psa z córcią owego wujka... Oj działo się wtedy.
W relacjach stawiam na szczerość - może nie absolutną (doprawdy - ja nie jestem masochistką ani samobójczynią), ale wszędzie tam, gdzie jest to możliwe. Zgodnie z zasadą "po co mam ją /jego okłamywać, skoro to i tak się wyda a potem będzie afera" - wolę powiedzieć i mieć to z głowy (zwykle). I tak naprawdę to właśnie tak jest łatwiej. W kłamstwach, półprawdach i niedomówieniach łatwo się zamotać, zaplątać i zakręcić. Stracić czujność i wątek. I wtedy już po nas. Zawsze powtarzam, że na prowadzenie podwójnego życia jestem po prostu za leniwa - za dużo trzeba się nakombinować, nakręcić, nakłamać i napilnować - a żaden seks nie jest dla mnie tego wart ... bo trzeba pamiętać, że stawka jest wysoka. A szczerość tak naprawdę wcale aż tak trudna nie jest - w każdym razie łatwiejsza niż kłamstwa.

piątek, 8 kwietnia 2016

O jak ja kocham krytykować.

Pod tym względem jestem zdecydowanie zgodna z charakterem narodowym. Uwielbiam się czepiać, krytykować i marudzić. Ale dlaczego? Po co? Ano bo przecież tak jest łatwiej. 
Każdy człowiek jest ekspertem od wszystkiego, a już szczególnie wiele ma do powiedzenia na tematy, o których nie ma zielonego pojęcia. Nie wiem czy to polska cecha narodowa czy ogólnoludzka? Trudno mi się jednoznacznie wypowiedzieć na ten temat - choćby dlatego, że przedstawicieli "zagramanicy" zbyt wielu nie znam. Wiem natomiast doskonale jak to wygląda na naszym rodzimym podwórku. A wygląda dość paskudnie.
Lubimy krytykować wszystko i wszystkich. To się najlepiej sprzedaje, to sprawia największą przyjemność, daje największą satysfakcję. Nie będę za głęboko wnikać w psychologiczne motywy takiego postępowania, bo najzwyczajniej w świecie mi się nie chce (druga cecha narodowa - lenistwo, a bardziej niechciejstwo totalne). U siebie jestem - wolno mi. 
Szczególnie dobrze krytykuje się osoby, które są od nas w czymś lepsze: ładniejsze, zgrabniejsze, lepiej ubrane, zdolniejsze w jakiejś dziedzinie. Kilka przykładów, żeby nie było, żem gołosłowna. Jedna ze znanych mi dziewczyn uwielbia ćwiczyć - bzika ma na tym punkcie totalnego, tyra przy tym jak wściekły wół. Jakim cudem godzi toto, pracę zawodową i wychowanie fantastycznej córki to ja nie wiem, ale zdolna z niej kobita. Efekt jest łatwy do przewidzenia: świetna figura, endorfinki i takie tam. Efekt uboczny: ciągła krytyka, że kult ciała, że przesadza, że za chuda ... Oczywiście - najchętniej krytykują te osoby, którym tyłka z kanapy ruszyć się nie chce, a wszystko co zielone omijają szerokim łukiem.
Przykład nr dwa - inna ze znajomych postanowiła zmienić pracę. Raczej na lepszą niż gorszą. Poszła, dostała, zadowolona. Głosy zza ściany: "dostałaś bo sukienkę założyłaś na rozmowę". A ja się grzecznie pytam kto "głosom" zabrania ubrać kiecki, ba - nawet szpilek jak chcą i iść na rozmowę w sprawie pracy. Bądźmy wielkoduszni - głosy płci dowolnej niech się w te kiecki wystroją. Któż im broni? 
Przykładów można mnożyć na pęczki, pęczki na stosy, stosy na góry. Bo tak już mamy. Jak komuś nie daj Boże się powodzi to najlepiej go skrytykować. Najczęściej lubimy ludzi tak długo, jak długo powodzi im się gorzej niż nam. Wtedy jest fajnie - można sobie spoglądać z wyższością, pławiąc się we własnym szczęściu i radości. Gorzej jak ktoś z tego dołka wyłazi - wtedy lepiej, tak na wszelki wypadek, od razu zacząć krytykować. Ot tak, bo może odechce mu się wyłazić przed szereg? A przede wszystkim przed nas. 
Nie jestem święta, aczkolwiek się staram. Robię co mogę, żeby z wrodzonym krytykanctwem nie przesadzać. Bo wolę mówić moim przyjaciołom, że im się uda, że trzymam kciuki i chcę żeby było dobrze. 

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Kij w mrowisko.

Bardzo nie lubię takich tematów. Są moralnie niejednoznaczne i wypowiadając się na nie łatwo narobić sobie wrogów. Ale dzisiaj muszę - bo mnie roznosi. Nie będę oryginalna - takich postów pojawia się w ostatnich dniach mnóstwo, bo i temat jest gorący. Dzisiaj będzie o nowej ustawie o aborcji... tfu.. przepraszam - o ochronie życia.
Z takim właśnie hasłem na sztandarach pędzą do parlamentu tak zwane organizacje "pro life" - tak zwane, bo ich postulaty o karanie wszelkich prób przerwania ciąży wcale takie "pro life" nie są. Pro life w wykonaniu oszołomskich organizacji to ochrona "życia poczętego od momentu zapłodnienia" - dobrze, dobrze - chrońcie kochani: wspierajcie modlitwą, wspierajcie finansowo, wyprawkę kupcie - dlaczego nie? Zdaje się, że tym powinny się organizacje religijne zajmować. Czasy nawracania "ogniem i mieczem" na jedyną słuszną religię powinniśmy mieć już za sobą. A okazuje się, że nie. Pani Premier w swojej "prywatnej" wypowiedzi uznaje prawo włażenia z butami nie tylko do łóżka, ale i do głowy i serca. Bo tak. 
Żeby była jasność moich prywatnych poglądów - jestem przeciwna aborcji. Ja Karolina jestem jej przeciwna - nie jest ona dla mnie żadnym rozwiązaniem "niechcianej" ciąży, nie powinna być w żadnym razie traktowana jako "metoda antykoncepcyjna post factum" - nie i już. To jest mój bardzo osobisty i prywatny pogląd. Uważam, że należy edukować, edukować i jeszcze raz edukować - żeby ludzie w każdym wieku rozumieli do czego służy prezerwatywa, tabletka hormonalna lub "kalendarzyk", cokolwiek innego - jakie są metody zapobiegnięciu ciąży. I przede wszystkim - że uprawiając seks z ciążą trzeba się liczyć. Tylko i aż tyle. 
Ale też JA dopuszczam aborcję w przypadku zgwałconej kobiety, a jeszcze bardziej zgwałconego dziecka, w przypadku wad rozwojowych uniemożliwiających dziecku (taaak - dla mnie naprawdę to jest jednak dziecko) przeżycie poza organizmem matki, w przypadku kiedy matka tej ciąży może nie przeżyć. Jeśli ktokolwiek z Panów Biskupów (za to zagranie ciężko mi ich określić inaczej), polityków wszelkiej maści i innych, za przeproszeniem, wszystkowiedzących oszołomów uważa, że podjęcie takiej decyzji jest dla kobiety łatwe, proste i przyjemne - no cóż proponuję pomyśleć jeszcze raz. I dla odmiany użyć do tego głowy. Bo to naprawdę jest trauma.
Z drugiej strony - czy ktoś z Państwa Pro Life będzie wychowywał pozostawione przez matki zmuszone do urodzenia dzieci kosztem własnego życia, urodzone już dzieciaki? Czy przynajmniej wspomoże ojców, którzy z tym zostaną? Nie? Tak myślałam.
Z mojego bardzo osobiście egoistycznego punktu widzenia: w tej tak strasznej, że aż absurdalnej ustawie jest wzmianka o badaniu czy poronienia nie wynikały z, co najmniej, niefrasobliwości przyszłej-niedoszłej matki. Zagrożone karą do iluś-tam (przepraszam - nie cofnę się do tekstu projektu ustawy bo mi słabo się robiło jak czytałam, żeby zacytować dokładnie) lat pozbawienia wolności. Pomijając kupę papierkowej roboty, angażowania prokuratury i sądu do każdego (?) poronienia. Na litość tego Boga, na którego się powołujecie - czy któryś z autorów poronił kiedyś ciążę? Czy stracił wyczekiwane dziecko? Czy wie jak to boli? I jak bardzo kobieta jest w stanie obwinić się o zaniedbania, zaniechania i ową właśnie niefrasobliwość? Jak bardzo cierpi w takiej sytuacji? Nie? A ja owszem. I gdybym 3 lata temu musiała jeszcze się przed prokuratorem tłumaczyć dlaczego w ciągu pół roku poroniłam dwie (!) ciążę, to niechybnie w wariatkowie bym wylądowała. A to przecież podejrzane. 
Jest mi przykro, że żyję w kraju, w którym takie oszołomstwo ma realne szanse na istnienie, na akceptację i uprawomocnienie. Bo w normalnym świecie zasługiwałoby tylko na śmiech - gorzki ale tylko śmiech.
I dzisiaj jak rzadko - naprawdę wstyd mi za bycie katoliczką.

niedziela, 3 kwietnia 2016

Wszyscy o blogowaniu to i ja też.

Taka już nasza narodowa cecha, że na wszystkim znamy się najlepiej na świecie. Szczególnie na tym, na czym kompletnie się nie znamy. Tak jest z gotowaniem, cukrzycą, blogowaniem, malowaniem, pisaniem - czym tylko zechcecie. Każdy jest ekspertem w każdej dokładnie dziedzinie. Ostatnio niechcący (naprawdę niechcący) spięłam się z jednym blogerem-ekspertem. Poszło, a jakże, o blogowanie. Otóż dowiedziałam się, że jak się TYLKO pisze to nie ma sensu zakładać bloga - bo przecież nie wrzuca się zdjęć.
Bo, gdyby ktoś nie wiedział - to blogi są od wrzucania zdjęć. Bez ładu i składu, bez kompozycji, oryginalności, często prezentujące wyłącznie "modną" zawartość szafy. Taak - właśnie do tego służą blogi. Nieistotny jest tekst - wystarczy podpisać zdjęcie "stylizacja" albo "dejliluk" czy jakoś tam tak. Bo przecież prowadzenie bloga to nie jest sposób na pokazanie tego, co mamy do powiedzenia (strojem, słowami, jakąkolwiek "formą twórczą") a jedynie zbierania "ochów i achów", a także "komciów" i "obsów".
Prowadzę bloga od wielu lat, bawię się tą formą wyrazu pewnie dłużej niż niektórzy z blogerów potrafią czytać i pisać (chociaż po prawdzie to niektórzy żadnej z tych umiejętności jeszcze nie opanowali do tej pory). Dla mnie zawsze to była właśnie zabawa - forma rozrywki, relaksu, mówiąc górnolotnie - wyrażenia siebie w jakiś sposób. Z zachowaniem jednak pewnych form i, umówmy się mimo wszystko, kultury. Nie będę twierdzić, że "kiedyś było lepiej" - było podobnie. Między innymi zapadły mi w pamięć konkursy, w których można było wygrać określoną liczbę "komciów". Do tej pory nie rozumiem o co w tym chodzi? O bezmyślne wpisanie "fajnyblogoćdomnie?" no dzięki, ale nie. Jedyne czego nie było to "obsy" ale to akurat nie sprawia różnicy.
W tej chwili mamy mnóstwo "blogów modowych" - ja naprawdę rozumiem, że dla każdego jego własna stylizacja jest superekstraoryginalna i megawypaśniecudowna - wierzę. Naprawdę. Gorzej, że oglądając 18 kolejny blog zaczynam się zastanawiać czy to jakiś nowy czy 15 razy włączyłam ten sam. Aczkolwiek internet jest takim miejscem, w którym jak nie chcę  to nie muszę wchodzić, oglądać i  czytać. I często z tego korzystam.
Jest coś natomiast, czego nie znoszę - brak szacunku do czytelnika. Wyrażający się między innymi brakiem dbałości o formę i "pozaobrazkową" treść. Nachalne reklamy, "naćkane" szablony i błędy - stylistyczne, merytoryczne, logiczne. Wszelkie. I martwi mnie to podwójnie - po pierwsze, bo nie lubię jak ktoś twierdzi, że robi coś "dla nas" (a często blogerzy tak twierdzą) a nas - czytelników po prostu lekceważy. Po drugie - bo to oznacza, że ludzie nie czytają. Czytanie poprawia słownictwo, umiejętności pisania i mówienia. Ale o tym to może innym razem.
Blogować każdy może i niech bloguje jak lubi. Niech nawet te swoje "stylizacje" wstawia, ba - nawet sponsorowane "oceny" kosmetyków (i tak - ja też bym chwaliła każdą szminkę, którą dostanę za darmo), Komentować internetowo też może każdy, ale niech ma przy tym coś sensownego do powiedzenia. Jeśli ktoś, na oko pewnie z 10 lat młodszy ode mnie nazywa mnie debilem tylko dlatego, że nie zgadzam się z nim w definiowaniu bloga, a sam prowadzi stronę równie oryginalną jak przeciętny uczestnik zlotu członków Partii Robotniczej w Korei Północnej, to proszę o wybaczenie, ale to mi się bardzo nie podoba. 
 

środa, 30 marca 2016

Kochani szarlatani, czyli jak (nie)wyleczyć się z cukrzycy Typu 1.

Cukrzykujemy ze znajomymi cukrzykami intensywnie. Po świętach - wiadomo - poziomy glikemii mamy sobie różne. Mnie dzisiaj magiczna "dwójka z przodu" przywitała przed "śniadanioobiadem". Stąd dramatyczny post na grupie i porady moich Wspaniałych Cukrzyków. A porady różnorodne.
Zaczęto od poradzenia nieszczęsnej żeby już poleciała stypę załatwiać (ale adresu knajpy to już nie podali - łobuzy), potem dorzucono, że właściwie to i zakup trumny nie będzie od rzeczy (bo jeśli nawet nie skonam od razu, to przecież cukry rzędu 200 jeszcze mogą się trafić i mnie wreszcie wykończyć). Następnie polecono "powszechnie znane" metody na obniżenie cukru: morwa, cynamon, kiszona kapusta, woda z ogórków i tak dalej i tak dalej.... nawet proszek do pieczenia aplikowany metodą "dowcipną". A na koniec poradzono, żeby w ogóle to na rentę pójść. Bo cukrzyca Moi Mili poczucia humoru nie wyłącza. A jeśli nawet to na szczęście nie wszystkim.

Inną parą kaloszy są osoby, które święcie wierzą w magiczne sposoby na "obniżenie cukru" - ileż ja się tego nie naczytałam, a ile nie naklęłam i pod nosem i całkiem głośno czytając lub słuchając różnego typu "dobrych rad". Nasze "cukrzykowe" żarty to jedno, ale kiedy ktoś (nawet w możliwie dobrej wierze) przekonuje mnie, że z cukrzycy mnie wyleczy (skutecznie ponoć) to niekiedy łapki opadają... i nie tylko łapki. 

W mojej cukrzycowej karierze spotkałam się już ze stosowaniem wody z cytryną zamiast insuliny (bo obniża! - w zaparte idą tłumy i nie przetłumaczysz), z magicznymi właściwościami fasolki po bretońsku (i tutaj najchętniej bym uwierzyła, bo generalnie fasolki jestem zdeklarowaną fanką i bardzo chętnie jadłabym ją w każdej ilości), po której poziom cukru spada (po "przyciśnięciu" cudotwórczyni okazało się, że na to magiczne jedzenie jednak insulinę podała... no ale spadło "po fasolce"), o magicznych jagódkach ze słoika (do tej pory fascynuje mnie co oprócz wspomnianych jagódek do tego słoika trafiło, że takie działanie miało) i kapuśniaku, po którym sama hipo zaliczyłam, ale z powodu "błędu rachunkowego" a nie cudownych właściwości zupy z kapusty. Pół biedy jeszcze jak te "rewelacje" przeczyta "stary cukrzyk" z jako takim pojęciem o swojej chorobie. Przymruży oczko, pośmieje się i pójdzie wziąć insulinę. Gorzej jak trafi na to "świeżak" - to może być naprawdę groźne, bo uwierzy i będzie albo kłopot albo dramat.

Najbardziej szkodliwym dla zdrowia (i kieszeni) jest jednak szał na szarlatańskie metody. Ziółka za ciężkie pieniądze, wibratorki i energetyczna woda (tudzież sianko?!) - wszystko to ma WYLECZYĆ z cukrzycy. Jak również, równie kosztowne, specjalne programy dietetyczne (w tym moja "ulubiona" dieta paleo - jedynie dla zamożnych, bo składniki iście królewskie). Powiem uczciwie, że to wkurza mnie najbardziej, bo jak jeszcze pomysły cynamonu, czarnuszkoolejku i innych wynalazków jestem w stanie tolerować (to znaczy zwalczać, edukując ale możliwie bez nerwów), tak na te wszystkie kosztowne wynalazki jestem cięta niesamowicie. Jest to po prostu najzwyklejsze oszustwo, kłamstwo i żerowanie na nieszczęściu innych. Szczególnie chyba boleśnie dotyka to rodziców małych cukrzyków, bo oni najbardziej chyba szukają "cudownej metody" na uleczenie swojego dziecka. I to jest zrozumiałe. 

Niestety - to jest choroba (na dzień dzisiejszy) NIEULECZALNA. My NIE WYZDROWIEJEMY. Taka jest prawda - brutalna, ale trzeba się z nią pogodzić. Bo inaczej można zrobić krzywdę - sobie lub osobom, które są pod naszą opieką. Z tym da się i trzeba żyć, a historyjki o morwie, cynamonie i innych cud-środkach i metodach, póki co włożyć między bajki... i to nie te dla dzieci.

czwartek, 24 marca 2016

Kult młodości?

Oprócz leków, suplementów diety i wszelkiego typu środków czystości, reklamy atakują nas jeszcze mnogością specyfików zatrzymujących starzenie. Bo starość to zło, dramat, okropność. Starość? No cóż - nawet dorosłość, wiek dojrzały, ciut bardziej zaawansowany niż te naście-dzieścia lat. W naszym dziwnym świecie to już jest starość.

Jako szperacz internetowy ciągle trafiam na różne strony z krzyczącymi tytułami: "Gwiazda ma już 33 lata - czy wygląda na swój wiek?!" I się zastanawiam jak ta owa Gwiazda ma wyglądać w tym, jakże już zaawansowanym, wieku lat 33? Ma być siwa, zgarbiona i chodzić z balkonikiem? Bo, że powinna smarować się tymi tam wszelkimi "cud-środkami" na zmarszczki, jędrności i inne "wiekowe" przypadłości, to w ogóle nie podlega dyskusji. 

Dzisiejszy onet wrzeszczy do mnie "Gwiazdy Słonecznego Patrolu już TAK nie wyglądają" - z ciekawości otwieram: zdjęcia kobiet w "pewnym wieku" czyli między 40 a 50 lat zestawione z ich fotkami sprzed lat dwudziestu. I doprawdy zastanawiam się jakim cudem przez te 20 lat te Panie miały się nie zmienić. Swoją drogą - panie naprawdę świetnie "się trzymają" i wyglądają naprawdę dobrze. Jak dobrze wyglądające 40- i 50-latki. Czy to naprawdę taki szok, że czas płynie? Że ludzie się z czasem zmieniają? 

W tej chwili obciachem najwyraźniej jest "wyglądać na swój wiek" jak masz 15 - masz wyglądać na 30, jak masz 20 - masz wyglądać na 25, jak masz 30 masz wyglądać na 15 i tak w koło Macieju. Tylko po co? Żeby nigdy nie być z siebie zadowolonym? Bo nie dorastasz do "standardów"?

Masz być młody, piękny, jędrny i wyszczuplony, bo tylko wtedy masz jakąś wartość. Nieistotne, co masz w głowie - w głowie będziesz mieć tylko "faszyn stajle", "dedlajny", "krosfity" i diabli wiedzą co jeszcze. Czasem onet Cię uświadomi, że świeczki kopcą, a za długo gotowane jajka będą sine wokół żółtka. Zdecydowanie zmienili moje życie - sama bym na to nigdy nie wpadła. No ale ja stara i durna jestem, więc to wiadomo... Tak czy inaczej - wesołego jajka (nie przegotowanego). 

piątek, 18 marca 2016

Dzisiaj drogie dzieci będzie pogadanka o cukrzycy.

Bo mnie znerwowały internety. Czytam i czytam i z podziwu wyjść nie mogę, że jeszcze żyję. Jak tylko otwieram jakąś stronę "pomocową" to dowiaduję się, że żeby żyć powinnam kłuć się 100 razy dziennie, wydawać fortunę i chodzić chronicznie nieszczęśliwa. 

Od 4 lat choruję na cukrzycę typu 1 - choroba autoimmunologiczna, która spowodowała wykończenie moich komórek beta, znajdujących się na wyspach trzustkowych (taak - wyspach a nie kosmkach) i odpowiedzialnych za produkcję insuliny. Tym sposobem - trzustka poszła na urlop bezpłatny, poziom glukozy we krwi sam się nie chce regulować i trzeba mu w tym pomagać. Ojej. Służy do tego insulina podawana w postaci zastrzyków, kilka razy dziennie - trudno i darmo - alternatywa mi się nie podoba. Prócz tego trzeba jakoś sprawdzić czy ten poziom jest przyzwoity - czyli dziabnąć się w palec, skorzystać z ustrojstwa zwanego glukometrem i, na widok wyniku pomiaru, wpaść w euforię, panikę lub depresję. I właściwie tyle. Aaa jeszcze jest jedna upierdliwość: zaleca się jeść regularnie. Co ileś-tam-godzin. Trzymam się tego, bo tak mi łatwiej. Przyzwyczaiłam do tego moich bliskich. I działa.


Ulubiony temat ostatnimi czasy: koszt utrzymania cukrzyka - insulina, paski, lancety, igły - w moim przypadku jakieś 100zł miesięcznie - z duużym naciągnięciem (i nie - nie odkażam paluszków przed dziabnięciem, innych części ciała również... "znieczulaczy" też nie używam... no poza takimi bardzo bez recepty). 


Kolejny mit: "specjalna dieta cukrzyków" (a tak na marginesie - zupełnie mi nie przeszkadza określenie cukrzyk - diabetyk mi za długo i za trudno). Specjalna dieta cukrzyka polega na tym, żeby w miarę możliwości się najadł i nie chodził specjalnie głodny (bo wiadomo: człowiek głodny=zły). Do tego musi przeliczyć sobie jedzenie na insulinę w wybrany i opanowany przez siebie sposób. A sposoby są rozmaite: WW, WW+WBT, kcl i mój ulubiony - okulistyczny (czyli to jedzenie WYGLĄDA mi na 12j insuliny). Cukrzyk (z DMT1) jada wszystko, co lubi. Chyba, że cukrzyk jest babą to wtedy pewnie wiecznie się odchudza i uważa na to, co pochłania (chyba, że cukrzyk jest babą i Mają  - bo ona może zjeść wszystko i dalej jest chuda i irytuje mnie wpisami o smalcu). Wtedy cukrzyk jada sałatę, i chlebek pełnoziarnisty, i rzodkiewki, i zupki jarzynowe bez tłuszczu... i ruskie pierogi, i parówki i pizzę bo słabą silną wolę też ma niekiedy. 

"Cukrzyca mnie ogranicza" - kolejny z moich ulubionych tekstów. Żyję, pracuję, kocham, podróżuję, piszę, wkurzam się, kłócę, godzę, gotuję, ciasta piekę, pływam, nawet (o zgrozo!) seks uprawiam. Ogródka nie bo nie mam ... niekiedy u Mamy albo "pożyczonej" Babci liście grabię. Robię wszystko to, co robiłam przed zachorowaniem, a niekiedy nawet więcej. Bo MOGĘ. 


Kiedyś trafiłam na jakiś "opiniotwórczy" program z gatunku "dokufikszyn", gdzie dzieć nastoletni ukrywał cukrzycę, bo na internetowym forum wyczytał, że faceci "w życiu nie zechcą dziewczyny z cukrzycą". Spieszę donieść, że to bujda na resorach. Mam od groma i trochę "zajętych" koleżanek i kolegów z cukrzycą i (uwaga!) zdrowymi partnerami... Bo wyobraźcie sobie - tym NIE DA się zarazić. 

A tak na marginesie - to nie mam cukrzycy od jedzenia cukierków... i Wy też jej od tego nie dostaniecie.

wtorek, 15 marca 2016

Kiedy braknie wyobraźni...

Dawno dawno temu, przy okazji przeprowadzki po śmierci mojego Taty, Mama z Ciocią robiły porządki i pakowanie gratów. W ramach porządków przekopywały się przez "tapczan" - tapczan była to skrzynia zbita z czegoś, co teraz nazwalibyśmy płytą OSB z położonym na wierzchu materacem. Zawartość stanowiła obiekt marzeń i dociekań mojego dzieciństwa - istny sezam. Czego tam nie było? I książki, i stare podręczniki Taty, stare jego zeszyty, stare zeszyty cioci... same skarby... no i listy - jak się okazało stare, przedślubne listy mojego Ojca do jego ówczesnych dziewczyn, sympatii, czy jak to nazwać... nieistotne. W każdym razie brudnopisów znalazło się kilka, zatytułowanych do kilku różnych dziewcząt (AŻ jeden do mojej Mamy). Do czego zmierzam - w trakcie czytania owych listów moja Mama dostała ataku śmiechu - okazało się, że listy TEJ SAMEJ treści dostawały wszystkie "dziewczyny" mojego Taty... Niekiedy w tym samym czasie... No cóż myślałam, że Tatuś bardziej oryginalny był...

Ale okazuje się, że brak oryginalności to nie tylko domena mojego ukochanego Taty - ostatnimi czasy wybuchła burza: jeden ze znajomych mi mężczyzn postanowił urozmaicić sobie życie uczuciowe romansowaniem - daj mu Boże. Gorsza sprawa, że nie ograniczył się do jednego obiektu westchnień, a na raz postanowił oczarować dwie koleżanki. Tymi samymi tekstami. W tym samym czasie. No cóż - mój Tatuś przynajmniej ręcznie przepisywał, w dobie internetu "kopiuj/wklej" ułatwia cały proceder - gorzej tylko jak owe obiekty westchnień się spotkają i porównają notatki. Nagle zaczyna się robić albo zabawnie albo niebezpiecznie. A może wszystko razem? Na szczęście obie koleżanki, podobnie jak przed laty moja Mama, wykazały się poczuciem humoru i sławnej babskiej solidarności, zaprzyjaźniły się ze sobą, a Pan - no cóż... Pan został Pangolinem.

Panom radzę z serca: jeśli już nie więcej oryginalności... to przynajmniej poszukiwania obiektów westchnień, które nie będą się znać wzajemnie.

No i przeprowadzka - zobaczymy czy na stałe

W związku z problemami technicznymi nastąpiła przeprowadzka - okupiona nerwami, łzami i przekleństwami - dobrze, że ruchu w pracy dzisiaj za bardzo nie mam.
Do dzisiaj czytamy tu: http://slodkogorzkiezycie.blog.pl/
Od dzisiaj - powyżej.

czwartek, 10 marca 2016

Zaćpany ten nasz naród...



Czyli rzecz będzie o uzależnieniu od leków. I to bynajmniej nie mówię o lekach na receptę – o nie! Ale od początku.

Oglądałam ostatnio telewizornię, a w niej trafił mi się blok reklamowy. Jako, że pilot leżał poza zasięgiem moich łapek, a tyłek przyrósł do kanapy, obejrzałam ten blok. Mniej więcej na 10 reklam 8 to były reklamy suplementów diety i środków przeciwbólowych. Same cud-produkty: na odchudzanie, na spanie, na nadmierny apetyt, na brak apetytu, na energię, na zakwaszenie organizmu, na wątrobę, na serce, na oczy… ba nawet jeden jako rozpałka do grilla się sprawdzi, bo pomaga, kiedy konar nie chce zapłonąć. I wmawiają tym człowiekom, że potrzebne im to do szczęścia i życia… ba nawet niezbędne. Oczywiście nasilenie reklam i zróżnicowanie produktów zleży od mody.
I tak w tym sezonie najmodniejsza jest wit.D (jak ja przeżyłam tyle lat bez meltików??), wspomniana „rozpałka”, „zakwaszenie organizmu” (które ponoć właściwie nie istnieje, a przynajmniej żaden lekarz jak żyje o tym nie słyszał… no przynajmniej taki po medycynie).
Mnie osobiście, ze względów bardzo prywatnych, niezmiennie urzekają „leki obniżające poziom cukru” – czyli morwy, insulany i inne tego typu wynalazki. Oj jak ja kocham je zwalczać.
Ale wracając do tematu: suplementy diety kupujemy ponoć na tony, środki przeciwbólowe również – bezmyślnie, bezrefleksyjnie, idiotycznie. Kupujemy tabletki na wszystko. Co gorsza – łykamy je w ilościach hurtowych… rujnując nasze zdrowie. I wmawiamy sobie, że to dla zdrowia.
W sklepach teraz jest wszystko: warzywa, owoce, czekolada, otręby, płatki owsiane, chlebek ziarnisty – ja wiem, że sporo z tego jest mało eko, ale i tak gwarantuję, że rozwala wątrobę mniej niż 3 garście tabletek dziennie. A w zielonych warzywach mamy żelazo i wit. C (więcej w natce pietruszki niż w cytrynie na przykład), w czekoladzie magnez (uwielbiam suplementować magnez), w otrębach, platkach, chlebku błonnik (i taaak – wcale nie trzeba go łykać w tabletkach), w rybach cynk i selen, a w tłustych kwasy omega… wszystko to, za co ciężkie pieniądze płacimy w aptekach… i po co?

Pozostałe dwie reklamy ze wspomnianego bloku to były podpaski i płyn do mycia toalet – no tak, przecież obiad jadłam …

środa, 9 marca 2016

Grupy wsparcia a grupy interesu...

Od dłuższego już czasu funkcjonuję sobie w różnych fejsbukowych grupach. Zaczęło się od tematycznej – związanej z moją „przypadłością” i poszło potem lawinowo. Nie we wszystkich się udzielam równo, nie wszystkie są dla mnie tak samo ważne, ale kilka ich jest.

Jest to swego rodzaju fenomen – wszak wiadomo: „w kupie raźniej”, a internet zdecydowanie zmniejsza odległości. Grupy zrzeszają ludzi o podobnych problemach lub pasjach, ale ludzie to ludzie i okazuje się, że nawet jak problem mają teoretycznie ten sam, to w praktyce ten mój własny problem i tak jest większy i poważniejszy od problemów innych… i nie daj Boże, żeby ktoś się z tym nie zgodził.

Notorycznie dochodzi do wojen – mniej lub bardziej gwałtownych: okazuje się, że tam, gdzie w grę wchodzą nasze jakieś (bardzo szroko pojęte) interesy, z reguły kończy się wsparcie. I tym sposobem mamy wojny o refundacje (co komu, ile i dlaczego?), o orzeczenia (na ile, za ile, które punkty i dlaczego nie?), o renty (bo przecież też się należą)… a nawet o to, kiedy można uznać, że dziecko jest choć trochę samodzielne. Wojny toczą się „do krwi ostatniej” i z całkiem przyzwoitych kulturalnych dyskusji przeradzają się w pyskówki, obrzucanie obelgami, nawet nakładaniem klątw – niby dorośli i bardzo dorośli ludzie, a zachowują się jak dzieci wczesnoszkolne…. a może dużo gorzej…

Nie tylko o problemy można się pokłócić – bo przecież mój talent, moja pasja i moje ich wykorzystanie jest naj naj naj – i wolno przecież docenić, ale Panie Boże broń skrytykować. Bo co Ty tam wiesz…o gotowaniu… zdjęciach… czymkolwiek bo ja mogę wrzucać zdjęcia mielonych po 100 000 razy a Ty linki do swojego bloga trzymaj dla siebie, bo ja mogę garnkami handlować ale Ty siedź cicho i już! Bo tak!

A tak swoją drogą – strasznie te lokale w Wawie muszą być drogie, skoro żeby raz w miesiącu zorganizować spotkanie „grupy wsparcia” trzeba wszystkich chętnych skasować po 80zł … no chyba, że tu o wspieranie organizatorek chodzi?

piątek, 4 marca 2016

O braku myślenia już było…



… to dzisiaj będzie o braku wyobraźni. Na fali moich przygód z inspiracjami kulinarnymi głównie o braku wyobraźni w gotowaniu.

Ostatnio na grupie, skądinąd bardzo sympatycznej, traktującej o gotowaniu i, co lepsze, o lubieniu gotowania, odnajduję wpisy w rodzaju „czy zna ktoś przepis na masło?”, „z czym oprócz ziemniaków można podać rybę?”, „jaki jest przepis na zupę cebulową bez alkoholu?” albo „prosty przepis na surówkę z kiszonej kapusty”. Nic bym nie powiedziała może gdyby w tej grupie nie było w nazwie „bo lubię”. To jak to? Lubię a nie wiem? Nie wiem, że rybę można podać ze wszystkim? (nawet z „ościami”), że masło robimy ze śmietany (jakiej? ech…) a do kiszonej kapusty ciut cebuli wystarczy? Że jak czegoś nam w domu brakuje to zastępujemy czymkolwiek innym i patrzymy co wychodzi? No tak – ale do tego trzeba ciut wyobraźni.

Świat nasz przepiękny sprowadził życie do obrazków i gotowców. Są świetne – otwierasz pudełko, paczkę, internet – i masz. Przestaje się od nas wymagać myślenia, rozsądku, własnego zdania i kreatywności. Jesteśmy tu i teraz, łapiemy chwilę – tylko jakoś tak dziwnie bezrefleksyjnie. Nie interesuje nas co będzie dalej. Bo i po co? Wszystko mamy w zasięgu ręki i wystarczy „dolać wody”. Bez myślenia. Tylko nagle jak nam prąd odetną to się dramat robi, bo nie wiemy do czego kartka i długopis służą, albo książka kucharska, albo mózg. Mózg w ogóle stał się zbędny. Bo po co się zastanawiać, skoro wystarczy spytać wszechwiedzący internet?

Co do masła, surówki i innych takich – mnie taką wiedzę przekazywały Mama, Babcia, Ciotki, nawet Tata i Dziadek – bo gotowałam z nimi jako dzieciak niewielki. Zwykle kreatywnie, bo zwykle czegoś akurat brakowało i trzeba było coś innego wykombinować. I to było fajne, dobre, ciepłe, rozwijające. Czy to, że trafiam na takie pytania oznacza, że ludzie nie żyją już rodzinnie? Nie uczą dzieci? Nie pomagają im? Te pytania zadają osoby mniej więcej w moim wieku, może trochę młodsze i to mnie zastanawia. Czy moja rodzina była faktycznie aż tak wyjątkowa? Jeśli tak to mam wyjątkowe szczęście.

czwartek, 3 marca 2016

Przeintelektualizowana popkultura



…. czyli dlaczego przestałam kochać Bonda i Batmana. Fanką Bonda i filmów komiksowych jestem od zawsze… a może jeszcze dłużej? Uwielbiam absurd, humor i dystans. Bonda jako niepoprawnego uwodziciela, pozbawionego skrupułów i … no coż… wyższych uczuć (poza niezachwianym patriotyzmem rzecz jasna). Idiotyczne gadżety, piękne samochody, przejażdżki czołgiem w smokingu. To jest Bond.

Lubię Spidermana – tego kreskówkowego, pełnego dystansu, autoironii i humoru. Młodego, pełnego życia i po prostu zabawnego.

Lubię Batmana – zblazowanego miliardera, w nocy walczącego z demonami mrocznego Gotham City – zaludnionego przez najdziewniejsze z możliwych stwory. Zwariowane, odrealnione, dziwne – w każdym chyba tego słowa znaczeniu. Mało ludzkie i realne.

Tak było do pewnego czasu. Ostatnio mamy zalew uczłowieczonych bohaterów. Niestety. Oczywiście nie twierdzę, że bohaterowie filmów nie powinni mieć cech ludzkich. Oczywiście, że mogą. Dlaczego nie? Ale na litość – wymyślcie sobie nowych. Zostawcie w spokoju Bonda i nie każcie mu przeżywać wzniosłych ludzkich uczuć, skoro przez całe życie był maszynką do, za przeproszeniem, bzykania i zabijania. Spocony Bond, przeżywający każdą podjętą decyzję? Takiemu mówię zdecydowane NIE.
Wspaniała wersja Batmana – z „czarnymi charaterami” z „trudną przeszłością”, „traumą” czymś tam jeszcze – zamiast zwykłych, normalnych, wrednych psychopatów. Tych psychopatów, którzy mieli swój urok. Paskudny a jednak.
I wreszcie Spider-Man – ten o twarzy Maguire’a. Dramat. Przestał być marvelowską rozrywką – stał się miauczącym, niedorobionym nastolatkiem, któremu nic w życiu nie wychodzi, a który zamiast sobie zacząć z czymś radzić krzywi się na granicy łez do lustra. Okropne. Przy czym Spider-Mana uratowano – powstały nowe filmy, bliższe temu, co lubię.

Wiem, że się czepiam, ale prawda jest taka, że jak idę na Bonda, Batmana czy Spider-Mana to chcę określonej rozrywki. Bardzo konkretnego typu. Nie chcę przeżywać wzniosłych ludzkich uczuć, nad którymi będę mogła dyskutować zawzięcie przy niszowym piwie w jakimś jazz-clubie z Panem z Brodą w plastikowych brelkach. Chcę strzelanin, seksu i przystojniaków. Chcę Q z jego wynalazkami, Alfreda z jego stoickim spokojem i Petera Parkera z jego zgryźliwym poczuciem humoru. Zamiast tego dostałam wymoczków, mięczaków i mazgajów. I słowo daję – tego nie kupuję. A jak będę chciała obejrzeć coś „wartościowego intelektualnie” to włączę sobie „Kotkę”, „Tramwaj” albo „Zabić drozda”… i pooglądam, i wtedy możemy pogadać o metaforach i paralelelach. A nie przy Bondzie i komiksach.