środa, 30 marca 2016

Kochani szarlatani, czyli jak (nie)wyleczyć się z cukrzycy Typu 1.

Cukrzykujemy ze znajomymi cukrzykami intensywnie. Po świętach - wiadomo - poziomy glikemii mamy sobie różne. Mnie dzisiaj magiczna "dwójka z przodu" przywitała przed "śniadanioobiadem". Stąd dramatyczny post na grupie i porady moich Wspaniałych Cukrzyków. A porady różnorodne.
Zaczęto od poradzenia nieszczęsnej żeby już poleciała stypę załatwiać (ale adresu knajpy to już nie podali - łobuzy), potem dorzucono, że właściwie to i zakup trumny nie będzie od rzeczy (bo jeśli nawet nie skonam od razu, to przecież cukry rzędu 200 jeszcze mogą się trafić i mnie wreszcie wykończyć). Następnie polecono "powszechnie znane" metody na obniżenie cukru: morwa, cynamon, kiszona kapusta, woda z ogórków i tak dalej i tak dalej.... nawet proszek do pieczenia aplikowany metodą "dowcipną". A na koniec poradzono, żeby w ogóle to na rentę pójść. Bo cukrzyca Moi Mili poczucia humoru nie wyłącza. A jeśli nawet to na szczęście nie wszystkim.

Inną parą kaloszy są osoby, które święcie wierzą w magiczne sposoby na "obniżenie cukru" - ileż ja się tego nie naczytałam, a ile nie naklęłam i pod nosem i całkiem głośno czytając lub słuchając różnego typu "dobrych rad". Nasze "cukrzykowe" żarty to jedno, ale kiedy ktoś (nawet w możliwie dobrej wierze) przekonuje mnie, że z cukrzycy mnie wyleczy (skutecznie ponoć) to niekiedy łapki opadają... i nie tylko łapki. 

W mojej cukrzycowej karierze spotkałam się już ze stosowaniem wody z cytryną zamiast insuliny (bo obniża! - w zaparte idą tłumy i nie przetłumaczysz), z magicznymi właściwościami fasolki po bretońsku (i tutaj najchętniej bym uwierzyła, bo generalnie fasolki jestem zdeklarowaną fanką i bardzo chętnie jadłabym ją w każdej ilości), po której poziom cukru spada (po "przyciśnięciu" cudotwórczyni okazało się, że na to magiczne jedzenie jednak insulinę podała... no ale spadło "po fasolce"), o magicznych jagódkach ze słoika (do tej pory fascynuje mnie co oprócz wspomnianych jagódek do tego słoika trafiło, że takie działanie miało) i kapuśniaku, po którym sama hipo zaliczyłam, ale z powodu "błędu rachunkowego" a nie cudownych właściwości zupy z kapusty. Pół biedy jeszcze jak te "rewelacje" przeczyta "stary cukrzyk" z jako takim pojęciem o swojej chorobie. Przymruży oczko, pośmieje się i pójdzie wziąć insulinę. Gorzej jak trafi na to "świeżak" - to może być naprawdę groźne, bo uwierzy i będzie albo kłopot albo dramat.

Najbardziej szkodliwym dla zdrowia (i kieszeni) jest jednak szał na szarlatańskie metody. Ziółka za ciężkie pieniądze, wibratorki i energetyczna woda (tudzież sianko?!) - wszystko to ma WYLECZYĆ z cukrzycy. Jak również, równie kosztowne, specjalne programy dietetyczne (w tym moja "ulubiona" dieta paleo - jedynie dla zamożnych, bo składniki iście królewskie). Powiem uczciwie, że to wkurza mnie najbardziej, bo jak jeszcze pomysły cynamonu, czarnuszkoolejku i innych wynalazków jestem w stanie tolerować (to znaczy zwalczać, edukując ale możliwie bez nerwów), tak na te wszystkie kosztowne wynalazki jestem cięta niesamowicie. Jest to po prostu najzwyklejsze oszustwo, kłamstwo i żerowanie na nieszczęściu innych. Szczególnie chyba boleśnie dotyka to rodziców małych cukrzyków, bo oni najbardziej chyba szukają "cudownej metody" na uleczenie swojego dziecka. I to jest zrozumiałe. 

Niestety - to jest choroba (na dzień dzisiejszy) NIEULECZALNA. My NIE WYZDROWIEJEMY. Taka jest prawda - brutalna, ale trzeba się z nią pogodzić. Bo inaczej można zrobić krzywdę - sobie lub osobom, które są pod naszą opieką. Z tym da się i trzeba żyć, a historyjki o morwie, cynamonie i innych cud-środkach i metodach, póki co włożyć między bajki... i to nie te dla dzieci.

czwartek, 24 marca 2016

Kult młodości?

Oprócz leków, suplementów diety i wszelkiego typu środków czystości, reklamy atakują nas jeszcze mnogością specyfików zatrzymujących starzenie. Bo starość to zło, dramat, okropność. Starość? No cóż - nawet dorosłość, wiek dojrzały, ciut bardziej zaawansowany niż te naście-dzieścia lat. W naszym dziwnym świecie to już jest starość.

Jako szperacz internetowy ciągle trafiam na różne strony z krzyczącymi tytułami: "Gwiazda ma już 33 lata - czy wygląda na swój wiek?!" I się zastanawiam jak ta owa Gwiazda ma wyglądać w tym, jakże już zaawansowanym, wieku lat 33? Ma być siwa, zgarbiona i chodzić z balkonikiem? Bo, że powinna smarować się tymi tam wszelkimi "cud-środkami" na zmarszczki, jędrności i inne "wiekowe" przypadłości, to w ogóle nie podlega dyskusji. 

Dzisiejszy onet wrzeszczy do mnie "Gwiazdy Słonecznego Patrolu już TAK nie wyglądają" - z ciekawości otwieram: zdjęcia kobiet w "pewnym wieku" czyli między 40 a 50 lat zestawione z ich fotkami sprzed lat dwudziestu. I doprawdy zastanawiam się jakim cudem przez te 20 lat te Panie miały się nie zmienić. Swoją drogą - panie naprawdę świetnie "się trzymają" i wyglądają naprawdę dobrze. Jak dobrze wyglądające 40- i 50-latki. Czy to naprawdę taki szok, że czas płynie? Że ludzie się z czasem zmieniają? 

W tej chwili obciachem najwyraźniej jest "wyglądać na swój wiek" jak masz 15 - masz wyglądać na 30, jak masz 20 - masz wyglądać na 25, jak masz 30 masz wyglądać na 15 i tak w koło Macieju. Tylko po co? Żeby nigdy nie być z siebie zadowolonym? Bo nie dorastasz do "standardów"?

Masz być młody, piękny, jędrny i wyszczuplony, bo tylko wtedy masz jakąś wartość. Nieistotne, co masz w głowie - w głowie będziesz mieć tylko "faszyn stajle", "dedlajny", "krosfity" i diabli wiedzą co jeszcze. Czasem onet Cię uświadomi, że świeczki kopcą, a za długo gotowane jajka będą sine wokół żółtka. Zdecydowanie zmienili moje życie - sama bym na to nigdy nie wpadła. No ale ja stara i durna jestem, więc to wiadomo... Tak czy inaczej - wesołego jajka (nie przegotowanego). 

piątek, 18 marca 2016

Dzisiaj drogie dzieci będzie pogadanka o cukrzycy.

Bo mnie znerwowały internety. Czytam i czytam i z podziwu wyjść nie mogę, że jeszcze żyję. Jak tylko otwieram jakąś stronę "pomocową" to dowiaduję się, że żeby żyć powinnam kłuć się 100 razy dziennie, wydawać fortunę i chodzić chronicznie nieszczęśliwa. 

Od 4 lat choruję na cukrzycę typu 1 - choroba autoimmunologiczna, która spowodowała wykończenie moich komórek beta, znajdujących się na wyspach trzustkowych (taak - wyspach a nie kosmkach) i odpowiedzialnych za produkcję insuliny. Tym sposobem - trzustka poszła na urlop bezpłatny, poziom glukozy we krwi sam się nie chce regulować i trzeba mu w tym pomagać. Ojej. Służy do tego insulina podawana w postaci zastrzyków, kilka razy dziennie - trudno i darmo - alternatywa mi się nie podoba. Prócz tego trzeba jakoś sprawdzić czy ten poziom jest przyzwoity - czyli dziabnąć się w palec, skorzystać z ustrojstwa zwanego glukometrem i, na widok wyniku pomiaru, wpaść w euforię, panikę lub depresję. I właściwie tyle. Aaa jeszcze jest jedna upierdliwość: zaleca się jeść regularnie. Co ileś-tam-godzin. Trzymam się tego, bo tak mi łatwiej. Przyzwyczaiłam do tego moich bliskich. I działa.


Ulubiony temat ostatnimi czasy: koszt utrzymania cukrzyka - insulina, paski, lancety, igły - w moim przypadku jakieś 100zł miesięcznie - z duużym naciągnięciem (i nie - nie odkażam paluszków przed dziabnięciem, innych części ciała również... "znieczulaczy" też nie używam... no poza takimi bardzo bez recepty). 


Kolejny mit: "specjalna dieta cukrzyków" (a tak na marginesie - zupełnie mi nie przeszkadza określenie cukrzyk - diabetyk mi za długo i za trudno). Specjalna dieta cukrzyka polega na tym, żeby w miarę możliwości się najadł i nie chodził specjalnie głodny (bo wiadomo: człowiek głodny=zły). Do tego musi przeliczyć sobie jedzenie na insulinę w wybrany i opanowany przez siebie sposób. A sposoby są rozmaite: WW, WW+WBT, kcl i mój ulubiony - okulistyczny (czyli to jedzenie WYGLĄDA mi na 12j insuliny). Cukrzyk (z DMT1) jada wszystko, co lubi. Chyba, że cukrzyk jest babą to wtedy pewnie wiecznie się odchudza i uważa na to, co pochłania (chyba, że cukrzyk jest babą i Mają  - bo ona może zjeść wszystko i dalej jest chuda i irytuje mnie wpisami o smalcu). Wtedy cukrzyk jada sałatę, i chlebek pełnoziarnisty, i rzodkiewki, i zupki jarzynowe bez tłuszczu... i ruskie pierogi, i parówki i pizzę bo słabą silną wolę też ma niekiedy. 

"Cukrzyca mnie ogranicza" - kolejny z moich ulubionych tekstów. Żyję, pracuję, kocham, podróżuję, piszę, wkurzam się, kłócę, godzę, gotuję, ciasta piekę, pływam, nawet (o zgrozo!) seks uprawiam. Ogródka nie bo nie mam ... niekiedy u Mamy albo "pożyczonej" Babci liście grabię. Robię wszystko to, co robiłam przed zachorowaniem, a niekiedy nawet więcej. Bo MOGĘ. 


Kiedyś trafiłam na jakiś "opiniotwórczy" program z gatunku "dokufikszyn", gdzie dzieć nastoletni ukrywał cukrzycę, bo na internetowym forum wyczytał, że faceci "w życiu nie zechcą dziewczyny z cukrzycą". Spieszę donieść, że to bujda na resorach. Mam od groma i trochę "zajętych" koleżanek i kolegów z cukrzycą i (uwaga!) zdrowymi partnerami... Bo wyobraźcie sobie - tym NIE DA się zarazić. 

A tak na marginesie - to nie mam cukrzycy od jedzenia cukierków... i Wy też jej od tego nie dostaniecie.

wtorek, 15 marca 2016

Kiedy braknie wyobraźni...

Dawno dawno temu, przy okazji przeprowadzki po śmierci mojego Taty, Mama z Ciocią robiły porządki i pakowanie gratów. W ramach porządków przekopywały się przez "tapczan" - tapczan była to skrzynia zbita z czegoś, co teraz nazwalibyśmy płytą OSB z położonym na wierzchu materacem. Zawartość stanowiła obiekt marzeń i dociekań mojego dzieciństwa - istny sezam. Czego tam nie było? I książki, i stare podręczniki Taty, stare jego zeszyty, stare zeszyty cioci... same skarby... no i listy - jak się okazało stare, przedślubne listy mojego Ojca do jego ówczesnych dziewczyn, sympatii, czy jak to nazwać... nieistotne. W każdym razie brudnopisów znalazło się kilka, zatytułowanych do kilku różnych dziewcząt (AŻ jeden do mojej Mamy). Do czego zmierzam - w trakcie czytania owych listów moja Mama dostała ataku śmiechu - okazało się, że listy TEJ SAMEJ treści dostawały wszystkie "dziewczyny" mojego Taty... Niekiedy w tym samym czasie... No cóż myślałam, że Tatuś bardziej oryginalny był...

Ale okazuje się, że brak oryginalności to nie tylko domena mojego ukochanego Taty - ostatnimi czasy wybuchła burza: jeden ze znajomych mi mężczyzn postanowił urozmaicić sobie życie uczuciowe romansowaniem - daj mu Boże. Gorsza sprawa, że nie ograniczył się do jednego obiektu westchnień, a na raz postanowił oczarować dwie koleżanki. Tymi samymi tekstami. W tym samym czasie. No cóż - mój Tatuś przynajmniej ręcznie przepisywał, w dobie internetu "kopiuj/wklej" ułatwia cały proceder - gorzej tylko jak owe obiekty westchnień się spotkają i porównają notatki. Nagle zaczyna się robić albo zabawnie albo niebezpiecznie. A może wszystko razem? Na szczęście obie koleżanki, podobnie jak przed laty moja Mama, wykazały się poczuciem humoru i sławnej babskiej solidarności, zaprzyjaźniły się ze sobą, a Pan - no cóż... Pan został Pangolinem.

Panom radzę z serca: jeśli już nie więcej oryginalności... to przynajmniej poszukiwania obiektów westchnień, które nie będą się znać wzajemnie.

No i przeprowadzka - zobaczymy czy na stałe

W związku z problemami technicznymi nastąpiła przeprowadzka - okupiona nerwami, łzami i przekleństwami - dobrze, że ruchu w pracy dzisiaj za bardzo nie mam.
Do dzisiaj czytamy tu: http://slodkogorzkiezycie.blog.pl/
Od dzisiaj - powyżej.

czwartek, 10 marca 2016

Zaćpany ten nasz naród...



Czyli rzecz będzie o uzależnieniu od leków. I to bynajmniej nie mówię o lekach na receptę – o nie! Ale od początku.

Oglądałam ostatnio telewizornię, a w niej trafił mi się blok reklamowy. Jako, że pilot leżał poza zasięgiem moich łapek, a tyłek przyrósł do kanapy, obejrzałam ten blok. Mniej więcej na 10 reklam 8 to były reklamy suplementów diety i środków przeciwbólowych. Same cud-produkty: na odchudzanie, na spanie, na nadmierny apetyt, na brak apetytu, na energię, na zakwaszenie organizmu, na wątrobę, na serce, na oczy… ba nawet jeden jako rozpałka do grilla się sprawdzi, bo pomaga, kiedy konar nie chce zapłonąć. I wmawiają tym człowiekom, że potrzebne im to do szczęścia i życia… ba nawet niezbędne. Oczywiście nasilenie reklam i zróżnicowanie produktów zleży od mody.
I tak w tym sezonie najmodniejsza jest wit.D (jak ja przeżyłam tyle lat bez meltików??), wspomniana „rozpałka”, „zakwaszenie organizmu” (które ponoć właściwie nie istnieje, a przynajmniej żaden lekarz jak żyje o tym nie słyszał… no przynajmniej taki po medycynie).
Mnie osobiście, ze względów bardzo prywatnych, niezmiennie urzekają „leki obniżające poziom cukru” – czyli morwy, insulany i inne tego typu wynalazki. Oj jak ja kocham je zwalczać.
Ale wracając do tematu: suplementy diety kupujemy ponoć na tony, środki przeciwbólowe również – bezmyślnie, bezrefleksyjnie, idiotycznie. Kupujemy tabletki na wszystko. Co gorsza – łykamy je w ilościach hurtowych… rujnując nasze zdrowie. I wmawiamy sobie, że to dla zdrowia.
W sklepach teraz jest wszystko: warzywa, owoce, czekolada, otręby, płatki owsiane, chlebek ziarnisty – ja wiem, że sporo z tego jest mało eko, ale i tak gwarantuję, że rozwala wątrobę mniej niż 3 garście tabletek dziennie. A w zielonych warzywach mamy żelazo i wit. C (więcej w natce pietruszki niż w cytrynie na przykład), w czekoladzie magnez (uwielbiam suplementować magnez), w otrębach, platkach, chlebku błonnik (i taaak – wcale nie trzeba go łykać w tabletkach), w rybach cynk i selen, a w tłustych kwasy omega… wszystko to, za co ciężkie pieniądze płacimy w aptekach… i po co?

Pozostałe dwie reklamy ze wspomnianego bloku to były podpaski i płyn do mycia toalet – no tak, przecież obiad jadłam …

środa, 9 marca 2016

Grupy wsparcia a grupy interesu...

Od dłuższego już czasu funkcjonuję sobie w różnych fejsbukowych grupach. Zaczęło się od tematycznej – związanej z moją „przypadłością” i poszło potem lawinowo. Nie we wszystkich się udzielam równo, nie wszystkie są dla mnie tak samo ważne, ale kilka ich jest.

Jest to swego rodzaju fenomen – wszak wiadomo: „w kupie raźniej”, a internet zdecydowanie zmniejsza odległości. Grupy zrzeszają ludzi o podobnych problemach lub pasjach, ale ludzie to ludzie i okazuje się, że nawet jak problem mają teoretycznie ten sam, to w praktyce ten mój własny problem i tak jest większy i poważniejszy od problemów innych… i nie daj Boże, żeby ktoś się z tym nie zgodził.

Notorycznie dochodzi do wojen – mniej lub bardziej gwałtownych: okazuje się, że tam, gdzie w grę wchodzą nasze jakieś (bardzo szroko pojęte) interesy, z reguły kończy się wsparcie. I tym sposobem mamy wojny o refundacje (co komu, ile i dlaczego?), o orzeczenia (na ile, za ile, które punkty i dlaczego nie?), o renty (bo przecież też się należą)… a nawet o to, kiedy można uznać, że dziecko jest choć trochę samodzielne. Wojny toczą się „do krwi ostatniej” i z całkiem przyzwoitych kulturalnych dyskusji przeradzają się w pyskówki, obrzucanie obelgami, nawet nakładaniem klątw – niby dorośli i bardzo dorośli ludzie, a zachowują się jak dzieci wczesnoszkolne…. a może dużo gorzej…

Nie tylko o problemy można się pokłócić – bo przecież mój talent, moja pasja i moje ich wykorzystanie jest naj naj naj – i wolno przecież docenić, ale Panie Boże broń skrytykować. Bo co Ty tam wiesz…o gotowaniu… zdjęciach… czymkolwiek bo ja mogę wrzucać zdjęcia mielonych po 100 000 razy a Ty linki do swojego bloga trzymaj dla siebie, bo ja mogę garnkami handlować ale Ty siedź cicho i już! Bo tak!

A tak swoją drogą – strasznie te lokale w Wawie muszą być drogie, skoro żeby raz w miesiącu zorganizować spotkanie „grupy wsparcia” trzeba wszystkich chętnych skasować po 80zł … no chyba, że tu o wspieranie organizatorek chodzi?

piątek, 4 marca 2016

O braku myślenia już było…



… to dzisiaj będzie o braku wyobraźni. Na fali moich przygód z inspiracjami kulinarnymi głównie o braku wyobraźni w gotowaniu.

Ostatnio na grupie, skądinąd bardzo sympatycznej, traktującej o gotowaniu i, co lepsze, o lubieniu gotowania, odnajduję wpisy w rodzaju „czy zna ktoś przepis na masło?”, „z czym oprócz ziemniaków można podać rybę?”, „jaki jest przepis na zupę cebulową bez alkoholu?” albo „prosty przepis na surówkę z kiszonej kapusty”. Nic bym nie powiedziała może gdyby w tej grupie nie było w nazwie „bo lubię”. To jak to? Lubię a nie wiem? Nie wiem, że rybę można podać ze wszystkim? (nawet z „ościami”), że masło robimy ze śmietany (jakiej? ech…) a do kiszonej kapusty ciut cebuli wystarczy? Że jak czegoś nam w domu brakuje to zastępujemy czymkolwiek innym i patrzymy co wychodzi? No tak – ale do tego trzeba ciut wyobraźni.

Świat nasz przepiękny sprowadził życie do obrazków i gotowców. Są świetne – otwierasz pudełko, paczkę, internet – i masz. Przestaje się od nas wymagać myślenia, rozsądku, własnego zdania i kreatywności. Jesteśmy tu i teraz, łapiemy chwilę – tylko jakoś tak dziwnie bezrefleksyjnie. Nie interesuje nas co będzie dalej. Bo i po co? Wszystko mamy w zasięgu ręki i wystarczy „dolać wody”. Bez myślenia. Tylko nagle jak nam prąd odetną to się dramat robi, bo nie wiemy do czego kartka i długopis służą, albo książka kucharska, albo mózg. Mózg w ogóle stał się zbędny. Bo po co się zastanawiać, skoro wystarczy spytać wszechwiedzący internet?

Co do masła, surówki i innych takich – mnie taką wiedzę przekazywały Mama, Babcia, Ciotki, nawet Tata i Dziadek – bo gotowałam z nimi jako dzieciak niewielki. Zwykle kreatywnie, bo zwykle czegoś akurat brakowało i trzeba było coś innego wykombinować. I to było fajne, dobre, ciepłe, rozwijające. Czy to, że trafiam na takie pytania oznacza, że ludzie nie żyją już rodzinnie? Nie uczą dzieci? Nie pomagają im? Te pytania zadają osoby mniej więcej w moim wieku, może trochę młodsze i to mnie zastanawia. Czy moja rodzina była faktycznie aż tak wyjątkowa? Jeśli tak to mam wyjątkowe szczęście.

czwartek, 3 marca 2016

Przeintelektualizowana popkultura



…. czyli dlaczego przestałam kochać Bonda i Batmana. Fanką Bonda i filmów komiksowych jestem od zawsze… a może jeszcze dłużej? Uwielbiam absurd, humor i dystans. Bonda jako niepoprawnego uwodziciela, pozbawionego skrupułów i … no coż… wyższych uczuć (poza niezachwianym patriotyzmem rzecz jasna). Idiotyczne gadżety, piękne samochody, przejażdżki czołgiem w smokingu. To jest Bond.

Lubię Spidermana – tego kreskówkowego, pełnego dystansu, autoironii i humoru. Młodego, pełnego życia i po prostu zabawnego.

Lubię Batmana – zblazowanego miliardera, w nocy walczącego z demonami mrocznego Gotham City – zaludnionego przez najdziewniejsze z możliwych stwory. Zwariowane, odrealnione, dziwne – w każdym chyba tego słowa znaczeniu. Mało ludzkie i realne.

Tak było do pewnego czasu. Ostatnio mamy zalew uczłowieczonych bohaterów. Niestety. Oczywiście nie twierdzę, że bohaterowie filmów nie powinni mieć cech ludzkich. Oczywiście, że mogą. Dlaczego nie? Ale na litość – wymyślcie sobie nowych. Zostawcie w spokoju Bonda i nie każcie mu przeżywać wzniosłych ludzkich uczuć, skoro przez całe życie był maszynką do, za przeproszeniem, bzykania i zabijania. Spocony Bond, przeżywający każdą podjętą decyzję? Takiemu mówię zdecydowane NIE.
Wspaniała wersja Batmana – z „czarnymi charaterami” z „trudną przeszłością”, „traumą” czymś tam jeszcze – zamiast zwykłych, normalnych, wrednych psychopatów. Tych psychopatów, którzy mieli swój urok. Paskudny a jednak.
I wreszcie Spider-Man – ten o twarzy Maguire’a. Dramat. Przestał być marvelowską rozrywką – stał się miauczącym, niedorobionym nastolatkiem, któremu nic w życiu nie wychodzi, a który zamiast sobie zacząć z czymś radzić krzywi się na granicy łez do lustra. Okropne. Przy czym Spider-Mana uratowano – powstały nowe filmy, bliższe temu, co lubię.

Wiem, że się czepiam, ale prawda jest taka, że jak idę na Bonda, Batmana czy Spider-Mana to chcę określonej rozrywki. Bardzo konkretnego typu. Nie chcę przeżywać wzniosłych ludzkich uczuć, nad którymi będę mogła dyskutować zawzięcie przy niszowym piwie w jakimś jazz-clubie z Panem z Brodą w plastikowych brelkach. Chcę strzelanin, seksu i przystojniaków. Chcę Q z jego wynalazkami, Alfreda z jego stoickim spokojem i Petera Parkera z jego zgryźliwym poczuciem humoru. Zamiast tego dostałam wymoczków, mięczaków i mazgajów. I słowo daję – tego nie kupuję. A jak będę chciała obejrzeć coś „wartościowego intelektualnie” to włączę sobie „Kotkę”, „Tramwaj” albo „Zabić drozda”… i pooglądam, i wtedy możemy pogadać o metaforach i paralelelach. A nie przy Bondzie i komiksach.

„Przed ślubem kobieta myśli, że jej mąż się zmieni, a mężczyzna, że żona zawsze pozostanie taka sama – po ślubie oboje są gorzko rozczarowani.”



Dobierając się w pary mamy jakąś wizję idealnego związku. Ja będę taka/taki on/a będzie zachowywać się w ten sposób. Tak ma być i już. Najczęściej nie przychodzi nam do głowy podzielić się tą naszą wizją z partnerem, bo i po co? Przecież właśnie tak sobie wymyśliliśmy, więc tak będzie IDEALNIE i właśnie do tego będziemy dążyć - choćby po trupach. Jakoś nie przychodzi nam do głowy, że ta druga strona też ma swoje równie IDEALNE wyobrażenie tego kim w relacji będzie i jaką rolę przewiduje dla drugiej strony. No i zaczyna się dramat.

Na początku jest pięknie. Trzymamy się za łapki, patrzymy w oczka i pijemy z dzióbków – taaacy jesteśmy przecież zakochani. Wierzymy, że przez cały czas i zawsze będzie tak pięknie i idealnie. No więc nie będzie. Bo w pewnym momencie nasza skłonność do ustępstw pewnie się zmniejszy, zaczniemy szukać w tym związku tego swojego miejsca: na swoje pasje, dziwactwa, wizje. Pół biedy jeszcze jeśli obie strony robią to w miarę równolegle i akceptując się wzajemnie. Gorzej jeśli nie. Zaczyna się walka – bezpardonowa, ostra i bolesna. Bo przecież moja wizja jest lepsza od Twojej. Choćby dlatego, że jest MOJA. I niech mi ktoś powie, że z własnego związku tego nie zna to go wyśmieję – i już.

Najbardziej przykre jest to, że bardzo często jest tak, że to właśnie te cechy, w których się zakochujemy później irytują nas najbardziej. Facet poznaje fajną dziewczynę: ambitną, inteligentną, pełną pasji – ale w domu wolałby kurkę, która będzie potakiwać, spędzać czas tylko z nim i tylko w jego oczka się wpatrywać. Kobieta poznaje mężczyznę: cud-facet. Przystojny, wygadany, uprzejmy, lubiany i towarzyski. A potem umiera z zazdrości, bo on dalej jest taki jaki był… Dziwne stworzenia te człowieki.

W ramach wojny próbujemy sobie z tym poradzić – na różne sposoby. Są metody siłowe – szarpiemy się, wrzeszczymy, kłócimy i obrzucamy wyzwiskami. Staramy się na siłę przeforsować jedyną słuszną (NASZĄ) rację. Cierpimy na tym my, cierpią nasi bliscy, partner – nic fajnego.
Jest metoda ślimaka – wycofać się w skorupkę. W sumie niezła, bo eliminuje tarcia, iskrzenia, awantury. Stajemy się tym, co chce widzieć – manekinem. Taką wydmuszką – bez własnego zdania, woli, poglądów. Pasję odpuszczamy albo ukrywamy gdzieś bardzo głęboko. Nie poruszamy trudnych tematów, unikamy konfrontacji. Fajnie? Beznadziejnie. Powoduje frustrację, depresję i załamania nerwowe… do tego prowadzi do mocno nieprzewidywalnych, niekiedy ryzykownych zachowań. A jak skorupka pęknie to może poranić dotkliwie – wszystkich dokoła.
Metoda najrozsądniejsza – dojrzeć do zaakceptowania siebie i partnera. Wypracowanie wspólnej wizji, wspólnego ideału, wspólnych celów i sposobów. Dyskusje nawet gwałtowne są lepsze od ciszy, pod warunkiem, że kończą się wyciągnięciem wniosków. Mądrzę się, prawda? Oczywiście, że tak. Bo jakkolwiek napisać coś takiego jest banalnie łatwo i doprawdy nie trzeba do tego jakiegoś wybitnego wykształcenia, to zrealizować jest trudno. Bardzo trudno – ja jeszcze nie umiem.

środa, 2 marca 2016

Dwa jednego dnia? Płodna się zrobiłam…

Ale ale – przecież miało być o czymś, to będzie. Właśnie mnie oświeciło czego może dotyczyć mniej poważny dzisiejszy post: gotowania. No bo przecież gotować każdy może a pisać o tym to wręcz każdy powinien.

Wczoraj zwiedzając (z nudów i konieczności, acz z przyjemnością) jedną z sieciowych księgarni (słynącą z beznadziejnej obsługi, ale o tym nie będę się rozpisywać, bo akurat wczoraj nic nie musiałam tam kupić… oj a jest to zwykle zadanie z przygodami – jak w przyszłym tygodniu udam się po prezent dla Tatunia, to może opiszę… a może nie), ujrzałam książkę o gotowaniu/jedzeniu napisaną przez osławionego guru od przetrwania w każdych warunkach (przyznam się szczerze – stchórzyłam i nie zajrzałam do środka – bałam się przepisu na pieczyste z własnej nogi albo czegoś równie sympatycznego).

Teraz o jedzeniu pisze każdy. Szczególnie o „ZDROWYM” jedzeniu: tym sposobem zaroiło się w internetach od przepisów na „zdrowe,bezmleczne, bezcukrowe, bezglutenowe, bezsmakowe (zaraz – tu przesadzam, prawda?) ciasta” z: brukselki, cukinii, fasoli, buraków, kaszy jaglanej, płatków owsianych….etc. Nie daj Boże przyznać się przed światem, że zjadło się parówkę (ty wiesz ile w tym chemii?!), ciasto na normalnej mące, z uczciwym masłem i zwykłym białym cukrem (umrzesz w męczarniach już natentychmiast!) ) (i taak – piszę to jako świadomy swego losu i powinności cukrzyk) tudzież bułkę kajzerkę z bierdonki albo innego marketa (TY WIESZ CO W TYM JEST?!!)… i tak dalej i tak dalej – powoli zaczyna przypominać to terroryzm, fanatyzm i inne izmy. Bo teraz dzień należy zacząć od smuti z jarmużu z awokado i zielonym pietruszkiem, na obiad obowiązkowo szczęśliwie dożywająca swoich dni w oceanie rybka ugotowana (a jakże!) na parze (świeża! mrożone to zło!) z kinołą (czy czymś tam, co jest zdaje się kaszą i kosztuje zdaje się jakieś 100zł za 2kg), na podwieczorek KONIECZNIE kisielek z nasionek kija? szija? no nie ważne – coś tam z szałwią ma wspólnego.

No ok – ja wszystko rozumiem – nawet to, że komuś te całe szije i koktajle z jarmużu mogą smakować (mnie jarmuż na surowo nie kręci – gorzki jakiś), ale nie dajmy się zwariować. Odżywiać się staram zdrowo, a może nawet nie tyle zdrowo, co racjonalnie – zgodnie z tym, czego domaga się mój organizm…i portfel … i jak się organizm dopomina pizzy, parówki i kajzerki to dostanie… Mało tego – niech mnie wyklną ale i tak będę się do tego przyznawać …

Jak ja nie lubię jak ktoś ma rację…

… szczególnie na mój temat. Szczególnie taką rację, której sama sobie nie wymyśliłam, szczególnie takiej, do której wcale nie mam ochoty się przyznawać. Bo to jest tak: że jestem miła, dobra, kochana, cudowna, ciut pokręcona i w ogóle do uwielbiania – to wolno każdemu myśleć. Oczywiście. Niby dlaczego nie? Podoba mi się to nawet. Gorzej jak ktoś powie coś, nad czym najpierw muszę się zastanowić, a potem zgodzić. O jak niechętnie się zgodzić. Bo cały dowcip polega na tym, że ja nie lubię mieć słabości. Nienawidzę sobie z czymś nie radzić albo czegoś się bać. Oj jakie to paskudne. To przecież nie ja – ja jestem … doskonała, nie? Taak jakby to już gdzieś było: i niedawno i dawniej – co? Mnie ktoś krzywdzi? Mnie ktoś skrzywdził? Ktoś zostawił rany i blizny? Takie, które jeszcze nie całkiem się zagoiły? „Potrzebujesz czasu, żeby odzyskać poczucie bezpieczeństwa…” No tak – tylko, że ja nienawidzę rozwiązań wymagających czasu. Ja bardzo ale to bardzo bym chciała być normalna JUŻ – w sensie, że teraz i natychmiast. I mój mózg to wie, tylko ni diabła się z tym zgodzić nie chce. A ja? Nieufna, podejrzliwa i zestresowana – bo na wyleczenie ran trzeba czasu… mimo najszczerszych chęci.