środa, 2 marca 2016

Jak ja nie lubię jak ktoś ma rację…

… szczególnie na mój temat. Szczególnie taką rację, której sama sobie nie wymyśliłam, szczególnie takiej, do której wcale nie mam ochoty się przyznawać. Bo to jest tak: że jestem miła, dobra, kochana, cudowna, ciut pokręcona i w ogóle do uwielbiania – to wolno każdemu myśleć. Oczywiście. Niby dlaczego nie? Podoba mi się to nawet. Gorzej jak ktoś powie coś, nad czym najpierw muszę się zastanowić, a potem zgodzić. O jak niechętnie się zgodzić. Bo cały dowcip polega na tym, że ja nie lubię mieć słabości. Nienawidzę sobie z czymś nie radzić albo czegoś się bać. Oj jakie to paskudne. To przecież nie ja – ja jestem … doskonała, nie? Taak jakby to już gdzieś było: i niedawno i dawniej – co? Mnie ktoś krzywdzi? Mnie ktoś skrzywdził? Ktoś zostawił rany i blizny? Takie, które jeszcze nie całkiem się zagoiły? „Potrzebujesz czasu, żeby odzyskać poczucie bezpieczeństwa…” No tak – tylko, że ja nienawidzę rozwiązań wymagających czasu. Ja bardzo ale to bardzo bym chciała być normalna JUŻ – w sensie, że teraz i natychmiast. I mój mózg to wie, tylko ni diabła się z tym zgodzić nie chce. A ja? Nieufna, podejrzliwa i zestresowana – bo na wyleczenie ran trzeba czasu… mimo najszczerszych chęci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz