piątek, 30 czerwca 2017

Z dzieckiem? Bez dziecka? Razem? Osobno?

Natchniona spacerkiem w tempie leniwym po ogrodzie botanicznym w towarzystwie zaprzyjaźnionego Batmana (który akurat jest Dziewczynką), jego Mamy i mojego Ukochanego zaczęłam rozważać temat mobilności z Maluchem.
Dzisiaj rano natrafiłam na mocno zjadliwy tekst na temat karmienia piersią: jak to matki (czy madki?) "wywalają obślizgłe cyce" na środku alejek w marketach i domagają się prawa nakarmienia swojego potomstwa. No cóż - nasz Batmanek też w pewnym momencie poczuł pustkę w brzuszku (mały brzuszek to wiadomo - na długo nie wystarczy) i oznajmił światu swoje nieszczęście. Nakarmiony został dyskretnie, na ławce, w miejscu publicznym acz nie eksponowanym, w pięknych okolicznościach przyrody. Szczerze - Mama Batmanka nie zwracała na siebie specjalnej uwagi - a jak sama zauważyła, to mój dekolt bardziej eksponował to i owo (a i tak mieścił się w granicach przyzwoitości) niż jej karmienie. Można? Pewnie, że można - potrzeba tylko wyczucia, a przede wszystkim chęci.
Poczytuję ostatnio o strefach wolnych od dzieci - knajpach, hotelach itd. I pod każdym z takich artykułów czytam oburzone wypowiedzi rodziców, ale że jak to? Że z dzieckiem nie wolno?! Ano. Uwielbiam dzieci - żeby to było jasne - jest to dla mnie jedna z najpiękniejszych życiowych przygód. Rozumiem zachwyt rodziców nad własnym potomstwem (tak mi się przynajmniej wydaje, bo póki co zachwycam się jedynie cudzym) i chęć przychylenia im nieba. Ale - no właśnie - nie każdy musi dzieci uwielbiać, mało tego - nawet ten, kto normalnie je uwielbia nie musi chcieć wszędzie spędzać z nimi czasu.
Restauracje wolne od dzieci? Oczywiście. Takie, w których Pan Prezes z Panem Menadżerem spokojnie zjedzą biznesowy lunch albo inne coś-tam, a jakaś para spokojnie odbędzie randkowy rytuał - bez maluchów biegających między stolikami, domagających się uwagi i tak dalej.
A właśnie - czy w ogóle zabierać dzieci do restauracji, sklepów, gdzieś-tam-jeszcze? Oczywiście, że tak. Jestem tego zdeklarowaną orędowniczką.  Moja Babcia była zdania (a ja się z nią zgadzam), że cywilizowany człowiek powinien umieć się zachować w różnych sytuacjach, a żeby umieć, to musi się nauczyć. Zabierała nas więc i do restauracji, i do teatru (oczywiście na spektakle dostosowane do wieku) i do muzeów (to głównie dziadek) i w przeróżne miejsca. I żyjemy - nauczyliśmy się zamawiać jedzenie, korzystać ze sztućców i nie hałasować papierkami w teatrze. Da się? Da się. Tylko, że kiedy Rodzice czy Dziadkowie zabierali nas ze sobą, to pilnowali, żebyśmy nie zachowywali się jak zwierzątka wypuszczone z klatki pierwszy raz od 20 lat.
Doskonale rozumiem, że dziecko w restauracji może się nudzić - sama niejednokrotnie mam dość czekania na zamówienie. Tylko, że tak jak ja, będąc z kimś zajmuję czas rozmową, a jedząc samotnie zabieram czytadło albo inny czasowypełniacz, tak dziecku tym bardziej trzeba rozrywkę zapewnić. Z reguły wystarczy kawałek kartki i coś do bazgrania, bajka na telefonie, zabawa w zgadywanki - doprawdy cokolwiek. I dzieć na pewno nie będzie biegał, hałasował, zaczepiał ludzi i stwarzał zagrożenia.
I jak uważam, że większość dzieci można zabrać do restauracji czy w ogóle gdziekolwiek, to całkiem spora grupa rodziców się do tego nie nadaje. Bo, Kochane Mamy, jeśli chcecie spotkać się z przyjaciółką na dwie godziny i spędzić je tylko na rozmowie, to dziecko zostawcie jednak pod opieką Tatusia (Babci, Cioci, Niani, Przechowalni Maluchów, etc) a nie puśćcie samopas w kawiarni, gdzie nie dość, że będzie przeszkadzać mniej cierpliwym, to jeszcze może sobie jakąś krzywdę wyrządzić. Kochani Rodzice - jeśli macie ochotę na randkę we dwoje - zapewnijcie Maluchowi opiekę na te 2h, a sami rozkoszujcie się swoim towarzystwem, nie wymagając od obsługi restauracji pilnowania Waszego Słodkiego Maleństwa, ściągającego na przykład obrusy ze stolików. A jeśli wybieracie się gdzieś z dzieckiem - po prostu zapewnijcie mu zajęcie - bo "niegrzeczne" są tylko dzieci, które się nudzą... A za to odpowiadają wyłącznie ich opiekunowie.

wtorek, 20 czerwca 2017

Ze wszystkich idiotycznych powodów, dla których jest się samemu...

... uznanie cukrzycy za powód samotności jest chyba najdurniejszym. Jak powszechnie (lub nie) wiadomo, choruję sobie (tudzież funkcjonuję raczej z cukrzycą) od jakiś pięciu lat. 
I w tym czasie zdążyłam: rozprawić się z nieudanym małżeństwem, przeżyć fascynujące zauroczenie absolutnie niewłaściwym facetem i znaleźć ... no powiedzmy, że tego WŁAŚCIWEGO. Pomimo (?) cukrzycy.

A właściwie to obok tej tam, bo prowadząc życie towarzysko-uczuciowe, akurat raczej inne sprawy zajmowały mnie intensywniej, mocniej, przyjemniej. I nie - nie ukrywałam "słodkiej przypadłości" przed nikim, kto się mną interesował. Bo i po co? 

Tu i ówdzie czytam, że ten i ów stracił partnera, przyjaciela, znajomych, bo CUKRZYCA. Szczerze i uczciwie - chyba w takim razie mam nieziemskie szczęście do ludzi, bo póki co jeszcze nikt nie wpadł na to, żeby zerwać ze mną kontakt z tego tytułu - ze względu na wredny charakter albo inne wątpliwe zalety - owszem. Jak to w życiu.

Czy cukrzykowi trudno jest znaleźć "drugą połówkę"? A komu u licha jest łatwo? Bycie z kimś samo w sobie jest piekielnie trudne, bo jakby nie patrzeć, wymaga dostosowania się (przypominam: z OBU stron) - i tylko i aż tyle.