piątek, 18 sierpnia 2017

To, że nie lubię kwiatków wcale nie jest prawdą!

Uważam jednak, że nawet najpiękniejszy bukiet nie uratuje toksycznego związku. Czy taki związek w ogóle należy ratować to kwestia zupełnie inna - nie na dzisiaj.
"Przez tydzień było cudownie - wspaniały mąż i ojciec, a potem wszystko od nowa" - znacie to? Z widzenia, z autopsji, z opowieści? Chyba każdy zna - i patrzy z politowaniem na osobę, wygłaszającą to magiczne zdanie (niezależnie z boku czy z lustra), bo kiedy to mówimy - sami nie wierzymy, że znowu daliśmy się na to nabrać. 
"Bo on się tak bardzo starał" - serio? Tak bardzo, że wytrzymał tydzień/dwa/miesiąc? Bo kupił kwiatka/pierścionek/willę z basenem/rollsa (no dobra - ta willa z basenem prawie by mnie przekonała)? A potem zrobił kolejną karczemną awanturę, trzasnął drzwiami, strzelił focha? I zniknął w chmurze wyzwisk i pretensji, właściwie bez konkretnego powodu. 

Z czasem dochodzę do wniosku, że w związku wcale o te starania nie chodzi - bo starania to coś, co w końcu się wypala. Nie da się starać non-stop. Bo z czasem po prostu brakuje siły. W związku chodzi o to, żeby być - być towarzystwem, oparciem, niekiedy też cerberem i tym "całym złem świata", ale być. Wkurzyć się, pokłócić, trzasnąć drzwiami, ale być - wrócić i nie jątrzyć przez wieki jednej sprawy - znaleźć inne tematy, powody do walki, nawet kolejnej awantury. Ale być razem - w tym całym bałaganie, którym jest życie. 

Ja jestem bardzo nieidealna - każdy, kto mnie zna wie o tym doskonale. Mam humory (niekiedy na granicy histerii - a czasem nawet poza nią), jestem kłótliwa, apodyktyczna i trudna we współżyciu. On jest równie nieidealny jak ja - często nie wie czego chce, kłóci się ze mną pół na pół i do tego wszystkiego myśli, że ma rację. A przecież wiadomo, że rację zawsze mam ja. Ale jesteśmy. 


"Nigdy więcej Cię nie skrzywdzę" - największe kłamstwo, jakie można komuś bliskiemu powiedzieć. Bo, kiedy nam na kimś zależy z wzajemnością, to na pewno jakąś krzywdę kiedyś mu wyrządzimy - oby nie celowo, ale jednak.... pytanie czy potem da się to jakoś naprawić, wyprostować, ogarnąć i dalej być, bo jeśli tak - warto, jeśli nie - szkoda czasu.

Kfiatki są fajne - autentycznie lubię je dostawać, a gdyby tak ktoś chciał mnie uszczęśliwić, to uwielbiam frezje.... Tylko, że te kwiatki niczego tak naprawdę nie naprawią: to, co się spieprzyło trzeba odbudować i nie załatwi tego roślinka... tydzień "starań" też nie. Szczególnie jeśli ten tydzień upłynął na przykład w sielankowej atmosferze niezmąconego szczęścia - i nawet wtedy, ten "starający się" dochodzi do wniosku, że to "nie jego życie"...  A jak coś naprawić - to już trzeba sobie samemu wymyślić...

czwartek, 3 sierpnia 2017

Czasem się wstydzę bycia cukrzykiem...

I żeby nie było nieporozumień - nie wstydzę się swojej cukrzycy. Ot choroba - da się żyć, wstydzić się nie ma czego.

Już tu nieraz wspominałam, że i podróżuję, i pracuję, i kocham, i się kłócę, filmy oglądam, książki czytam i robię milion zwykłych rzeczy jak większość niecukrzyków. I prawdę mówiąc większych problemów z tą moją "zarazą" nie mam.

Czytam tu i tam, że cukrzycy są dyskryminowani - słowo daję, przez 5 lat nie spotkałam się z takim zjawiskiem na swojej osobie. Przeciwnie - z kim bym nie rozmawiała, spotykam się z życzliwością, ewentualnie (właściwie zbędnym) współczuciem. Ot i tyle. Trzeba na campingu skorzystać z lodówki? Proszę uprzejmie - normalnej nie mamy, ale schowamy Ci insulinę między coca-colę. Da się? Da się.

Cukier mierzę gdzie popadnie, insulinę podaję publicznie - nikt nigdy nie miał do mnie o to pretensji, ba - nawet nigdy nie skomentował, a i nie umiem sobie przypomnieć żeby ktoś specjalnie zwracał na mnie w tej sytuacji uwagę. Może właściwie powinnam mieć pretensje o znieczulicę społeczeństwa?

Dlaczego wstydzę się bycia cukrzykiem? Bo ostatnio zapanowała moda wśród nich na robienie z siebie pokrzywdzonej przez los ofiary. Bo w knajpach nie ma podanych WW i WBT (no cóż - ja dziabię wówczas na oko i koryguję w razie potrzeby, polecam - ciągle żyję, mam się dobrze, wyniki ok) - płacz i zgrzytanie zębów, bowiem każdy restaurator powinien wszak wiedzieć, że może w jego progi zawitać osobnik z CT1 i nie będzie umiał sobie insuliny policzyć (tak statystycznie dla przypomnienia, to stanowimy sobie dumne 10% wszystkich cukrzyków). Straszne i tyle.

Co poza tym tak straszliwie dręczy moich "współplemieńców" - nieodróżnianie CT1 od CT2 - zainteresowanych odsyłam do wujka googla - wyjaśni w czym rzecz. Ja tylko przyznam się bez bicia, że zanim zachorowałam o cukrzycy wiedziałam mniej więcej tyle: istniej, wymaga podawania insuliny albo i nie, są dwa typy. Koniec mojej wiedzy na ten temat. O tarczycy, celiakii i innych chorobach, które mnie nie dotyczą osobiście na dzień dzisiejszy wiem raczej równie mało. I jakoś koleżanki z Hashimoto nie są z tego powodu na mnie jakoś szczególnie obrażone. W razie czego wytłumaczą.

No i wisienka na torcie, za którą pewnie ktoś mnie od czci i wiary odsądzi szybciej niż bym chciała. Młodzież cukrzycowa. Hołubiona przez rodziców, których  nikt na świecie nie jest w stanie zrozumieć. Rozpuszczana do granic możliwości i chroniona najdłużej jak to możliwe przed wzięciem odpowiedzialności za siebie i swoją chorobę. Koronny argument, który niestety kiedyś ktoś na poważnie przytoczył: "na insulinie jest napisane <<chronić przed dziećmi>> , więc do 18r.ż. młodzież nie powinna sobie sama z cukrzycą radzić." Specjalnie piszę "młodzież" bo mam na myśli dzieciaki gdzieś od (powiedzmy) 13 roku życia w górę, których rodzice uważają, że są kompletnie niezdatne do samodzielnego w swojej chorobie funkcjonowania ( i niee - nie te świeżo zdiagnozowane "przestraszeńce" - to inna bajka). Te same, które w tym wieku potrafią już eksperymentować z czym popadnie, niebawem zaczną z kolejnymi "dorosłymi sprawami", ale na zmierzenie sobie cukru są dalej za malutkie.

I tak dalej, i dalej - i coraz więcej żądań i problemów. Z założenia, że "mi się należy" - i właśnie dlatego czasem mi po prostu wstyd...

Aaaa - tak na marginesie - możliwe, że świat nie robi mi problemów z tytułu mojej cukrzycy, bo ja sama nie traktuję jej jak jakiejś tragedii?