poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Kolorowe kredki w pudełeczku noszę…



… czyli jak, zupełnym przypadkiem, pierwszy raz w życiu modna jestem…

Ostatnimi czasy trafiłam w czeluściach internetu na nową modę: kolorowanki dla dorosłych. Kolorowanki uwielbiałam od czasów jak jeszcze nie sięgałam łepetynką za wysoko nad stół, bo jako istota pozbawiona wszlekich możliwych talentów plastycznych, miałam przy nich okazję współtworzyć coś ślicznego i kolorowego. No ale to były daaawne czasy.

Obecnie kolorowanki szturmem zdobywają świat dorosłych. Według amerykanckich naukowców działają antystresowo, rozwijają manualnie i mentalnie – cud miód i orzeszki po prostu. No i doszłam do wniosku, że może by tak spróbować? Zaczęłam od poszukiwania kolorowanek w empikach i na tym na chwilę zakończyłam, bo 25zł za niewiele obrazków (a znam siebie i wiem, że na zabawki pazerna jestem) i jeszcze z „zadaniami twórczymi”, którym nie podołam (bo naprawdę NIE UMIEM rysować)… no nie – nie dla mnie. Za to zajęłam się „dyskretnym wspominaniem” o kolorowankach i równie „dyskretnym” oglądaniem w marketach i internetach opakowań z kredkami (własny ojciec stwierdził, że „przecież Młody urodziny już miał” – Młody czyli brat mój młodszy, cholernik plastycznie uzdolniony). Po kilku dniach „dyskretnych” działań Wspólokator stwierdził: „no chodź – kupimy te kredki”. Kupiliśmy. Kolorowankę na razie sobie odpuściłam, bo obrazki z internetu mi chwilowo wystarczają (i nie chcą ode mnie dorysowywania czegokolwiek).

Kredki leżały i czekały, za to we mnie (pod wpływem upału i ogólnych parszywych ostatnio nastrojów) zaczęły narastać złe myśli. Kłębić się, maltretować, wybuchać co chwilę – generalnie może nie depresja ale chandra potężna. Złych myśli były miliony. Aż w piątek wróciłam z pracy, wydrukowałam te śmieszne obrazki i zaczęłam kolorować – śmieszne, nie? Stara baba i bawi się kredkami. A z każdym zakolorowanym elementem robi się ciut spokojniejsza i myśli ciut jaśniej (no bez przesady że całkiem, bo w tym upale nie ma opcji, ale ciut t0 lepiej niż nic). I tak przez przypadek stałam się modna, bo to faktycznie działa: nie wiem czy kwestia jednej z ulubionych zabaw z dzieciństwa, czy po prostu w sumie mało skomplikowanej, dość mechanicznej czynności, która nie wymaga podejmowania trudnych życiowych decyzji? Działa na mnie po prostu. I to jest to „coś dobrego dla siebie”, które utrzymuje przy zdrowych zmysłach… Nawet jeśli jest oznaką zdziecinnienia

wtorek, 4 sierpnia 2015

Czasami mam wrażenie, że czas stanął w miejscu….

…a ja dalej tkwię w przedszkolu, albo najdalej we wczesnej podstawówce. Ludzie rzekomo dorośli, po trzydziestce wszyscy, a zachowują się jak obrażone dzieciaki. „Nie baw się z nimi, bo ja się z nimi nie bawię.” , „Nie lubię jej, gupia jest – nie baw się z nią!”. Tu jeszcze następuje foch z przytupem, obrażona minka i tupanie nóżkami w miejscu. A ja bardzo nie lubię jak ktoś mi mówi z kim mogę się bawić, przyjaźnić czy po prostu rozmawiać. I narasta we mnie, mało dojrzały, bunt. A właśnie że będę i nikomu nic do tego… A bardziej poważnie – jeśli ktoś ma komuś coś do powiedzenia, to chyba lepiej załatwić to sobie we własnym gronie zamiast intrygować, mącić i skłócać? Bo i po co? Czy to komuś w czymś pomoże? Tak czy inaczej moim bliższym i dalszym znajomym życzę choć odrobiny dojrzałości, bo chyba najwyższa pora otrzepać z sukienek piasek z piaskownicy i przestać się naparzać szpadelkami, a zacząć po prostu, po ludzku rozmawiać… i powyjaśniać pewne kwestie. Ale to już temat na inną historię… daleko bardziej zagmatwaną.