poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Popełnię drugą dzisiaj, bo nie zdzierżę.

Niekiedy trafiam na onetach i innych wirtualnych na zestawienia co można, a czego nie. Szczególnie w modzie. Szczególnie "w pewnym wieku". Kiedyś się dowiedziałam, że kobiecie po trzydziestce nie wypada nosić glanów, bojówek i koszulek z głupimi napisami (na glany mnie nie stać, bojówki powiększają mi zad ale koszulki lubię i nosić sobie będę - ot co!). Jak również dresów i czegoś-tam-jeszcze czego nie pamiętam, a pewnie w szafie posiadam... i, o zgrozo!, noszę. Bo jakoś (mimo fantazji Ukochanego) nie wyobrażam sobie sprzątania mieszkania w pończochach kabaretkach, butach na szpilce i ołówkowej spódniczce, która podobno jest odpowiednia dla kobiety w moim wieku. Coś takiego to tylko Freddiemu pasowało w pewnym teledysku. No ale on jednak specyficzną postacią był.
Dzisiaj trafiłam dla odmiany na artykuł dla panów. "Czego nie wypada zakładać po czterdziestce". Bogato ilustrowany kolorowymi zdjęciami znanych panów, którzy ten magiczny wiek przekroczyli mniej lub bardziej dawno. Otóż nie wolno absolutnie nosić: bluz z kapturem, skórzanych kurtek, czapek z daszkiem, szerokich dresowych spodni (znaczy że wąskie wolno?), koszulek z logo ulubionych zespołów, japonek, sportowych bezrękawników, białych skarpetek, białych sportowych butów, śmiesznych krawatów, bardzo wąskich dżinsów (jak słowo daję - tego to akurat i przed czterdziestką nie powinni nosić, bo ponoć tam się gdzie-niebądź coś ponoć zagnieść lub zagotować może), koszulek meczowych oraz kurtek typu bomber (czymkolwiek są, bo jeszcze do tego nie doszłam). Ufff-  to chyba z grubsza wszystko.
A ja zaczęłam się zastanawiać niby dlaczego Pan (nawet niech mu będzie) Celebryta - lub jakikolwiek inny nie powinien, przekroczywszy ten magiczny wiek, wyprowadzać osobistego prywatnego psa w spodniach od dresu i bluzie z kapturem? Tudzież w takim oto stroju śmieci - równie własnych i prywatnych wynosić? Albo w wygodnych dresowych spodniach lecieć sobie samolotem 14 godzin? Albo dlaczego inny Pan nie może wyjść na dwór w dobrze dopasowanej do swojej sylwetki (i wieku) kurtce skórzanej, w której wygląda na ubranego a nie przebranego? Czy latem idąc po bułki do sklepu albo po gazetę nie może ubrać japonek? Albo idąc na koncert albo z kumplami do jakiegoś pubu koszulki z logo PinkaFlojda albo innej Metaliki? Bo co? Bo wczoraj jak miał 39 lat to wypadało a jutro już nie? No na litość boską! Czy jeśli ktoś te 30 czy 40 lat skończył to zostały mu już tylko garnitury, smokingi i lakierki? Ołówkowe spódniczki i dwurzędowe płaszczyki? Może jeszcze kapelusz i rękawiczki niezależnie od pogody?
Tak się tylko zastanawiam - ile lat mieli "redaktorzy" piszący te mądrości...

Z przygód pechowego bolida - czyli jak zostałam blacharzem-lakiernikiem. `

Jestem sobie dumną (powiedzmy) właścicielką pojazdu mechanicznego, który od biedy można nawet nazwać środkiem transportu. Wynalazek jest to wyjątkowo pechowy i sam fakt posiadania go spowodował wystąpienie co najmniej połowy siwych włosów, których się z czasem dorobiłam (a których, dzięki uprzejmości firmy Wella na szczęście nie widać). Dzisiaj podzielę się ze światem moimi motoryzacyjnymi przypadłościami, bo przecież tak uroczych historii dla siebie samej zachowywać nie będę. 
Jedno z pierwszych nieszczęść, które spotkało bolida (po zmianie właściciela oczywiście) była "parkingowo-wszystkoświętowa" stłuczka. Jeździłam tym swoim wynalazkiem raptem tydzień jak Mamunia poprosiła o przysługę czyli zawiezienie na cmentarz, celem odgruzowania (kilka razy do roku to następuje) grobu nie-mojej-prababci. Pojechałyśmy - a jakże. Wszystko udało się idealnie, poza tym, że przy próbie opuszczenia parkingu zapomniałam, że nabytek, w przeciwieństwie do poprzedniego Czarnego Szerszenia, posiada całkiem pokaźny zadek (i to jest jego cecha wspólna z właścicielką), który to stanowi spore utrudnienie przy cofaniu (szczególnie, kiedy człowiek o jego obecności nie pamięta). Efekt był łatwy do przewidzenia: zaraz po święcie musiałam się zameldować w PZU i wykazać umiejętnościami plastycznymi przy rysowaniu szkicu sytuacyjnego wyjazdu z parkingu. 
Kolejne nieszczęście, które dotknęło biedaka to Pan cofający na "starej autostradzie" czyli dość popularnej dwupasmówce, którą miałam w zwyczaju wracać po pracy do domu. Pan ów tak przejął się perspektywą otrzymania mandatu za przekroczenie prędkości, że zamiast wycofać na pobocze (a słowo daję: szerokie na co najmniej 3 autka) wycofał prosto w mojego biednego bolida. Kto był bardziej zaskoczony: Pan, Policjanci czy ja? Trudno orzec. Jedynie Pan prosił, żeby w protokole wpisać, że zdarzenie miało miejsce gdziekolwiek indziej, bo "kto mi uwierzy, że ja tu cofał?!". No gdybym nie widziała to sama bym nie uwierzyła.
Jak wiadomo ludzie mają w zwyczaju ze dwa razy do roku zmieniać opony - z letnich na zimowe, z zimowych na letnie. Wszystko jest fajnie jeśli przy tej operacji nie przydarzą się "dodatkowe okoliczności" jak na przykład niedokręcone koło (taak - znowu Wszystkich Świętych i "cmentarna wycieczka" z Mamunią - my to jednak mamy szczęście), które "tak jakoś dziwnie stukało po drodze" (a trzymało się na "jednym gwincie"), albo niezauważony (NIE przeze mnie) róg budynku. Niezauważenie zaowocowało wymianą lampy i dość abstrakcyjnym wzorkiem na tylnym zderzaku... 
No właśnie - z jednej strony, bo z drugiej strony zderzak i lampa obtłukły się w zupełnie innych okolicznościach. Swego czasu pojechałam na wycieczkę do Szczyrku, nie sama. Fajnie było. Tylko po wizycie w biedronce wychodzimy na chodnik, a tam jakieś auto sobie zjeżdża. Samo. O cholera - nasze. I zderzak abstrakcyjny dwustronnie. Zderzak z przodu załatwiłam ja - osobiście. Nie zauważyłam podmurówki. W końcu mnie też coś się od życia należy. 
Awarii mechanicznych w "zawsze nieodpowiednim momencie" wystarczyłoby pewnie jeszcze na jakieś 4 notki, więc wspomnę jedynie o najświeższej: bolid postanowił odgryźć sobie klocki hamulcowe. Oczywiście niekoniecznie to zauważyłam. Znaczy owszem - jak jazgot był już taki, że czułam się jakbym za samochodem wlokła zwłoki... rycerza... w pełnej zbroi... 
Autko po niezbędnych naprawach działa. Jeździ dzielnie, choć wyglądało, umówmy się, tak sobie. Szczególnie, że po ostatniej wizycie w myjni na moim przepięknym bordowym lakierze pojawiły się, kompletnie niekomponujące się z nim, pomarańczowe plamy. Natchnieni posiadaniem lakieru "pod kolor" w aerozolu, postanowiliśmy z Ukochanym (znaczy to on postanowił, a ja się grzecznie zgodziłam) dokonać "kosmetycznych poprawek", czyli "weźmiemy, popskikamy i będzie dobrze" - jakoś tak czułam, że aż takie proste to wszystko nie będzie, ale trudno. Wspomagani światłymi radami Tatusia (oraz jego kątówką) wzięliśmy się raźno za robotę (znaczy właściwie każdy za swoje auto, bo i ukochany pojazd Ukochanego zaczął przejawiać niepokojące tendencje do przybierania barwy rudawej). Przy próbie demontażu kierunkowskazu w moim wehikule okazało się, że ów trzyma się jedynie siłą woli, lakieru i rdzy. W międzyczasie nawiedził nas, wezwany jako wsparcie "know how" znajomy Tatusia, który stwierdził, że takie rzeczy to "robi blacharz a nie robi się samemu". Serio? 
No cóż - przy wsparciu szlifierki kątowej i szpachli uniwersalnej udało się pozbyć tego rażącego elementu kolorystycznego, dziury w przednim zderzaku oraz zamocować kierunkowskaz. "Tymi ręcami", że się tak wyrażę. I niech ktoś powie, że dwóch magistrów kompletnie-nie-od-mechaniki nie poradzi sobie z naprawą. Autko może nie wygląda jak nowe (ale w wieku 14lat to już nie musi), ale przynajmniej nie straszy. I to wystarczy. Powiem więcej: jak na naprawę przez dwoje totalnych amatorów, pod chmurką, na podwórku Tatusia to wygląda bosko. Także Kochani, tego no... gdyby ktoś potrzebował to służymy... 

środa, 20 kwietnia 2016

Z zasady staram się nie zaglądać ludziom...

... do szafy, portfela, łóżka i talerza. Z bardzo prostej przyczyny: to po zupełnie nie moja sprawa. Ale (bo zawsze jakieś ale być musi) jak wszystkim wolno pisać o modzie to mnie też. Będę modna i napiszę o modzie, i ciuchach, i fryzurach, i brodach, i wszystkim, co jeszcze wymyślę. 
Oj mody to ja nie lubię - znaczy lubię ubrania, a jakże. Jak to baba - lubię czuć się ładnie i ewentualnie nawet ładnie wyglądać. Szczególnie lubię czuć się ładnie i wyglądać ładnie w tym samym momencie. Nawet mi się to niekiedy zdarza. Rzadko natomiast zdarza mi się wyglądać modnie. I piszę to  całą odpowiedzialnością i świadomością. Bardzo rzadko bywam modna. 
Biorąc pod uwagę sposób nabywania przeze mnie lwiej części zawartości mojej szafy (która znowu domaga się remanentu) czyli "spadków i darowizn" ... no cóż -raczej zgodnie z najnowszymi trendami nie będę. Ojej. Tragedia - życiowa. No przynajmniej dla niektórych. Swoją drogą - kupowanie ubrań w "normalnych sklepach" przeze mnie to temat na osobną notkę i kiedyś Was pewnie tym uraczę, ale to nie dzisiaj. Buty lubię kupować, i torebki. Żeby nie było, że taka całkiem beznadziejna jestem.
Moda mnie irytuje - tak jak mnie irytuje większość form narzucania mi czegokolwiek. Moda w ujęciu najpopularniejszym. Czyli te wszystkie trendy, masthewy i inne abolutlifabiulusoutfity. Jak jeden Pan z drugą Panią gdzieś zagramanicą wykombinują, że mamy nosić bluzkę w kwiatki i ogrodniczki to nagle na ulicy nie widzę nic innego niż dziewczęta w wieku dowolnym (oj bardzo dowolnym) w bluzkach w kwiatki i ogrodniczkach, które nie zważając na ryzykowność połączenia i własne warunki psychofizyczne poginają po mieście w rzeczonej garderobie. I zaczyna się atak klonów. Dlaczego akurat ogrodniczek się przyczepiłam? Bo to okropnie niewdzięczna i bezkształtna część garderoby, w której akurat tak naprawdę nikt dobrze nie wygląda - no może te 13-15-letnie dziewczynki z fotek promocyjnych, poratowane fotoszopą albo innym programem. Słowo daję - w przyrodzie nie spotkałam nikogo, kto by w tym zgrabnie wyglądał. A modę na ogrodniczki przerabiam co najmniej drugi raz w życiu. I pół biedy jeśli ktoś się w tych gaciach dobrze czuje. Jest mu wygodnie, Czuje się sexy i jest to jego styl. Daj mu Boże - niech sobie nosi na zdrowie. Gorzej jeśli jest to kwestia "noszenia bo modne" i wyrzucenia w przyszłym roku, bo pewnie w następnym sezonie modne będą pumpy z pomponami albo coś równie egzotycznego (więc szanse, że w przyszłym roku ja będę mieć na własność ogrodniczki rosną, ale na szczęście moje "główne źródło zaopatrzenia" ma zdecydowanie krótsze nogi i spodni nie dziedziczę). 
Kolejne, co mnie drażni (oprócz wspomnianych ogrodniczek) to "męska" moda na szogunów. Jakimś cudem udało mi się przetrwać (no prawie, bo jeszcze ich widuję) szał na brodate stworzenia w plastikowych brelkach, włosach na piance i różowych rurkach - zastąpili ich szoguni. Młodszej części czytelników polecam sprawdzić na filmwebie serial z Richardem Chamberlainem. Oglądać nie musicie. I poważnie się zastanawiam kto im wmówił, że przylizany żelem placek z włosów na czubku głowy z dodatkowo odstającą raczej zabawnie kituszką w zestawieniu z wygoloną na (prawie lub całkiem) łyso resztą wygląda rewelacyjnie i superseksownie. Spieszę donieść że wygląda jedynie śmiesznie. Ewentualnie jeszcze ... lepko ... Raz w życiu widziałam takiego szoguna na swoim miejscu: w jednym z centrów handlowych pracował w knajpie z sushi. Swoją drogą - przykuse marynarki i różowe koszule w czerwoną krateczkę też jakoś mnie nie zachwycają. No ale mnie trudno dogodzić. 
Co wcale nie zmienia faktu, że jak komuś z tym dobrze to uprzejmie proszę - nawet niech sobie i pudrowaną perukę ubierze. I kwiatki do niej poprzypina. I niech się z tym dobrze czuje. 
Moja Babcia - cudowna osoba. Pewności siebie miała za 15 innych osób. Nadwaga spora, miłość do krzykliwych barw jeszcze większa. Jej zawdzięczam co prawda moją własną nienawiść do kokard i falbanek (bo z uporem godnym lepszej sprawy upiększała mnie w ten sposób), Wyobraźcie sobie, że była to chyba jedyna znana mi osoba, która w czerwonym (bardzo czerwonym) żakiecie, klipsach-stokrotkach i buraczkowej spódnicy nie wyglądała jak przygłup. Bo czuła się w tym dobrze. I tego sobie i Wam życzę, żeby niezależnie od mody, znaleźć to, w czym czujemy się dobrze. Ubrani a nie przebrani. 

wtorek, 19 kwietnia 2016

Znowu głoszę herezję - jak kto nie lubi to nie czytać!

Ostrzegam od początku, żeby potem nie było, że ktoś niezadowolony. Moi Kochani - dzisiaj o moim prywatnym hoplu z przerzutką czyli o podróżowaniu. Powiem więcej - będzie o podróżowaniu z cukrzycą. Chaotycznie jak to u mnie - ale może komuś do czegoś się przyda.
Oczywiście nie jestem w tym temacie osamotniona - na moje szczęście Ukochany też lubi zwiedzać i podróżować, więc od pewnego czasu uprawiamy to sobie razem. Ale opowieść dotyczyć również prehistorii. Zaczynamy.
Dawno dawno temu (a właściwie wcale nie tak dawno, bo raptem 4 lata temu) dowiedziałam się, że mam cukrzycę. Jakoś tak w czerwcu. Szok w trampkach i totalna dezorganizacja życia. Peny, insulina, glukometr - czarna magia. I stwierdzenie mojego diabetologa: "żyć normalnie". No chyba zwariował. A jednak. Nastał sierpień (taak - 2 miesiące po diagnozie i po kilku wizytach u Zdecydowanie Ulubionego Diabetologa). Ówczesny TeŻet urlop dostał i wymyśliliśmy wyjazd do Chorwacji, swoim autem, pod namiot. Da się? A pewnie, że się da. Z turystyczną lodówką, zapasem insuliny (i to takim na dwa miesiące a nie tygodnie) igłami, paskami i całym tym majdanem... a do tego z duszą na ramieniu pojechałam. I przeżyłam. O dziwo. Trafiło mi się, owszem, niedocukrzenie: po spożyciu rakiji - zaowocowało żarciem kanapek z pasztetem o trzeciej nad ranem. W namiocie. Przy latarce.  Poza tym jak na tak naładowany zestaw atrakcji do zaliczenia, średnią przyjemność towarzystwa i dość, niekiedy, nerwową atmosferę udało się nad wyraz ładnie. Tylko raz wracaliśmy się jakieś 50km po zapomnianą w lodówce na campingu insulinę (tak - kompletnie nie było problemów ze znalezieniem dostępnej lodówki - jak nie było "ogólnocampingowej" do użytku to właściciele obiektów udostępniali swoje lub "knajpiane" - i tym sposobem moja insulina nawet między coca-colą w knajpie sobie postała parę dni). A co? Nie można? Pewnie, że można. 
Pojechałam, wróciłam i stwierdziłam, że cukrzyca mi w podróżowaniu nie przeszkadza nic a nic.
Potem polatałam samolotem: jako zdyscyplinowany cukrzyk powędrowałam do ZUD po odpowiednie zaświadczenie, że chora jestem i bomby biologicznej nie przemycam tylko sprzęt niezbędny do dziabania własnej osoby, a nie pilotów, stewardess i innych niewinnych osób (nie żebym ja winna czegokolwiek była). Jak słowo daję nikt tego oglądać nie chciał. Na żadnym lotnisku. Sama pierwsze dwa razy nadgorliwie wyciągnęłam z paszportu i pokazywałam celnikom, ale machali ręką i kazali iść dalej. Na hasło "insulina" - też ręką machali - bez papierka. Ot co. Jedno, co trzeba pamiętać, to żeby insulina leciała z nami w bagażu podręcznym (w kabinie) a nie w luku bagażowym, bo może zamarznać i kłopot gotowy. Nie należy też nawet przy uprzejmych prośbach załogi oddawać podręcznego do "schowka" w luku bagażowym (jak mały samolot) bo potem się taki sklerotyk cały lot zastanawia, czy mu jednak nie zamarznie (oczywiście znane z autopsji). 
Gdzieś ktoś kiedyś pisał, że zmorą podróżowania z cukrzycą są dla niego hotelowe śniadania. Akurat ja jestem dość kategoryczną wyznawczynią stałych pór posiłków i raczej "równych" dziennie porcji. I jak słowo daję jeszcze w żadnym hotelu nie miałam z tym problemu. Z reguły jest coś, co zjeść się da, albo nawet coś co jest bardzo smaczne (to już zależy od konkretnego hotelu), a pory wydawania śniadań są jak najbardziej przyjazne. 
Jeżdżenie mniej odległe (a takie uprawiamy najczęściej) jest jeszcze łatwiejsze - jedyne o czym trzeba pamiętać, to fakt, że jeśli zdarzają nam się spontaniczne pomysły na wyjazd z noclegiem to lepiej bazę "przy zadku" nosić w ramach takich wycieczek (bo inaczej z nocowania nici). Nooo oczywiście poza "standardowym wyposażeniem cukrzyka" czyli doposiłkową i glukometrem, plus "zestawem ratunkowym na hipo" w postaci dextro, krówek albo innych smakołyków. Jako kategoryczny upierdliwiec jedynie zatruwam życie w "porach karmienia cukrzyka" czyli "Kochanie pora zjeść". I nie ma przebacz. 
Skądinąd wiem, że i koleją transsyberyjską da się podróżować z cukrzycą, ale to już nie moja historia i nie ja ją będę opowiadać.
A tak na marginesie: lody jem, ciastki też, i lokalne dania, i pizzę, i alkohol niekiedy też piję - aczkolwiek to wtedy, kiedy mam pewność, że prowadzić pojazdów mechanicznych nie będę. A jak porcja za duża to każę Ukochanemu wziąć całą i się podzielić z Karolcią. I tyle. 

czwartek, 14 kwietnia 2016

Pojechałam sobie do kina (bo jak poszedłam to Maję oczy rozbolały)...

Generalnie nie było najgorzej. Jestem zdeklarowaną fanką komiksowych produkcji (niech stopień zafiksowania prezentuje fakt, że komedią romantyczną, na którą zabrałam Ukochanego w Walentynki był Deadpool). Przy okazji nowiutkiej, krytykowanej niemiłosiernie, supermegawypasionej produkcji z dwoma komiksowymi "harcerzykami" oczywiście powędrowaliśmy do kina. Jakimś cudem stanowiłam ze swoją płcią, spódniczką i butami na obcasie zdecydowaną mniejszość. Fascynujące.
Co do filmu - ojej.  Jak to stwierdził Współtowarzysz: "dało się to obejrzeć". I to właściwie powinno być całą recenzją. Ale nie - wyleję swoje żale. Przecież tu mogę.
Zacznijmy od początku (bo niby po co od końca?): film zaczyna się ... no cóż ... początkiem bodajże pierwszego "nowego" Batmana (czyli znowu mamy zabójstwo Wayne'ów, rozsypane perełki i tak dalej). Myślałam, że filmy pomyliłam, bo przecież tamtą scenę (tudzież dowolną jej formę) każdy choć trochę rozeznany w temacie widz zna na pamięć. Oj zrazili mnie na dzień dobry. Ale nic to - oglądam wytrwale dalej. 
Pojawił się Superman - wybaczcie moi mili - pierwsza moja reakcja: najbrzydszy z Supermanów. Z czasem nawet się przyzwyczaiłam i nawet zaczął mi się podobać. Nie było najgorzej... poza ubrankiem.... z ceraty? Oj paskudztwo. Mimo całej mojej sympatii do Amy Adams - Lois Lane w jej wykonaniu też kompletnie dla mnie nie do kupienia. Tak samo rzecz się ma z Alfredem - naprawdę lubię Ironsa. Bardzo bardzo lubię. Ale niedogolony, nie dość ironiczny, nie dość elegancki Alfred? Nie i już. 
Batman - kochany netoperek odstrojony w zbroję z blachy pancernej wygląda jak przyciężki niedzwiadek, do tego mój wymarzony samochód (no przecież, że marzę o własnym batmobilu) też wygląda jak poskładany z przypadkowych elementów znalezionych na złomowisku. Ale to wszystko pikuś. Batman, który braki "supermocy" zawsze nadrabiał sprytem, kombinatorstwem i niesamowitą inteligencją (a do tego, przynajmniej te moje ulubione stare Batmany, poczuciem humoru), a tutaj jak nierozgarnięty dwulatek daje się poprowadzić za łapkę Luthorowi prosto w objęcia Supermana. Myślenie ma równie ciężkie jak zbroję. 
O samym głównym paskudzie - czyli Lexie Luthorze napiszę tylko tyle, że już mnie dawno żadna postać w filmie tak nie irytowała jak ten szurnięty rudzielec z problemami psychicznymi. 
Miłe zaskoczenie: kobiece postaci. Są inteligentne. Myślą, działają, nawet są dowcipne (jak na możliwości tego filmu). Naprawdę miłe zaskoczenie.
Pooglądałam. Poirytowałam się. Popodziwiałam sceny walki - fajne były. "Wydziarany Neptun z widelcem" też był fajny. Generalnie - film mroczny jak należy, przeintelektualizowany jak to teraz w modzie, pozbawiony poczucia humoru (bo ponoć tak być powinno i taki powinien być), z bohaterów zrobiono przyciężkie klocki, bez intelektu (widać taka moda teraz). Akcja była, wybuchy były, latajdło Batmana też było (ładniejsze od batmobila), siuśki w szklance też były... Trzy godziny spędzone bezboleśnie, nawet przyjemnie (jak się akurat za głowę nie łapałam patrząc na niektóre działalności bohaterów). Aaa - muzyka fajna, animacje takie sobie. To tak na marginesie. Jeśli ktoś ma ochotę obejrzeć - wcale nie odradzam. Miło było. A i tak czekam na Avengersów... I następnego Deadpoola. 

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Jak te człowieki lubią sobie życie komplikować.

Miało być motoryzacyjnie: bo mnie Viola natchnęła przygodami swojej Bożenki i jej bolida, a mój ostatnio zaczął znowu się zachowywać nieprzystojnie, ale nie będzie. Miało być o tym, jak bardzo mi się nie podoba obecna moda męska i co z tego wynika, ale tu uprzedziła mnie Maja. To ja sobie jeszcze poczekam i pozbieram wrażenia. Na pewno ich nie braknie, a chętni poczytają u Dziewczyn co i jak.
Dzisiaj o szczerości w relacjach, jej braku i efektach, o których się filozofom nie śniło - albo raczej śniło, tyle że sny to mało przyjemne były. 
Kto czyta i czytał pamięta historię moich koleżanek, które pewien Pangolin podrywał dokładnie tymi samymi tekstami. Otóż historia ma ciąg dalszy i aż mnie paluszki świerzbią, żeby ją opisać. Wyobraźcie sobie Państwo, że Pangolin (określenie zapożyczone od P. Chmielewskiej) mało tego, że na potęgę podrywał więcej niż jedną koleżankę, mało tego, że na te same teksty (o chwała Ci kopiuj/wklej) to jeszcze zapomniał wspomnieć o jednym drobniutkim szczególe. Ot takiej pierdółce wręcz... Otóż kolega, który wszystkim przedstawiał się jako rozwodnik... jakoś tak... no cóż - rozwieść się póki co zapomniał. W tym momencie naszła mnie refleksja, czy żona owego Pangolina wie, że on jest rozwiedziony... i ona? 
Koleżanki odkryciem zdegustowane, ja również. I tu pora na moje refleksje (no przecież nie daruję sobie wymądrzania się na temat). Z moich życiowych obserwacji wynika, że świat jest cholernie ciasnym miejscem i jeśli chcesz, żeby ktoś nie poznał Twoich sekretów... to zapomnij o takiej opcji. Szczególnie jeśli owe sekrety dotyczą osób trzecich. ZAWSZE spotka się kogoś znajomego dokładnie nie tam, gdzie by się chciało, spodziewało, potrzebowało. I z reguły nie będzie to osoba całkiem życzliwie nastawiona do wybryków. 
Jedna z moich znajomych spotkała kiedyś własnego, osobistego, prywatnego wujka wychodzącego ze śmieciami, w papciach, zdecydowanie z nieswojej klatki (bo ów wujek mieszkał zdaje się po drugiej stronie dużego miasta) i tym sposobem romansik wujcia się wydał.... na domiar złego akuratnie sobie spacerowała własnego psa z córcią owego wujka... Oj działo się wtedy.
W relacjach stawiam na szczerość - może nie absolutną (doprawdy - ja nie jestem masochistką ani samobójczynią), ale wszędzie tam, gdzie jest to możliwe. Zgodnie z zasadą "po co mam ją /jego okłamywać, skoro to i tak się wyda a potem będzie afera" - wolę powiedzieć i mieć to z głowy (zwykle). I tak naprawdę to właśnie tak jest łatwiej. W kłamstwach, półprawdach i niedomówieniach łatwo się zamotać, zaplątać i zakręcić. Stracić czujność i wątek. I wtedy już po nas. Zawsze powtarzam, że na prowadzenie podwójnego życia jestem po prostu za leniwa - za dużo trzeba się nakombinować, nakręcić, nakłamać i napilnować - a żaden seks nie jest dla mnie tego wart ... bo trzeba pamiętać, że stawka jest wysoka. A szczerość tak naprawdę wcale aż tak trudna nie jest - w każdym razie łatwiejsza niż kłamstwa.

piątek, 8 kwietnia 2016

O jak ja kocham krytykować.

Pod tym względem jestem zdecydowanie zgodna z charakterem narodowym. Uwielbiam się czepiać, krytykować i marudzić. Ale dlaczego? Po co? Ano bo przecież tak jest łatwiej. 
Każdy człowiek jest ekspertem od wszystkiego, a już szczególnie wiele ma do powiedzenia na tematy, o których nie ma zielonego pojęcia. Nie wiem czy to polska cecha narodowa czy ogólnoludzka? Trudno mi się jednoznacznie wypowiedzieć na ten temat - choćby dlatego, że przedstawicieli "zagramanicy" zbyt wielu nie znam. Wiem natomiast doskonale jak to wygląda na naszym rodzimym podwórku. A wygląda dość paskudnie.
Lubimy krytykować wszystko i wszystkich. To się najlepiej sprzedaje, to sprawia największą przyjemność, daje największą satysfakcję. Nie będę za głęboko wnikać w psychologiczne motywy takiego postępowania, bo najzwyczajniej w świecie mi się nie chce (druga cecha narodowa - lenistwo, a bardziej niechciejstwo totalne). U siebie jestem - wolno mi. 
Szczególnie dobrze krytykuje się osoby, które są od nas w czymś lepsze: ładniejsze, zgrabniejsze, lepiej ubrane, zdolniejsze w jakiejś dziedzinie. Kilka przykładów, żeby nie było, żem gołosłowna. Jedna ze znanych mi dziewczyn uwielbia ćwiczyć - bzika ma na tym punkcie totalnego, tyra przy tym jak wściekły wół. Jakim cudem godzi toto, pracę zawodową i wychowanie fantastycznej córki to ja nie wiem, ale zdolna z niej kobita. Efekt jest łatwy do przewidzenia: świetna figura, endorfinki i takie tam. Efekt uboczny: ciągła krytyka, że kult ciała, że przesadza, że za chuda ... Oczywiście - najchętniej krytykują te osoby, którym tyłka z kanapy ruszyć się nie chce, a wszystko co zielone omijają szerokim łukiem.
Przykład nr dwa - inna ze znajomych postanowiła zmienić pracę. Raczej na lepszą niż gorszą. Poszła, dostała, zadowolona. Głosy zza ściany: "dostałaś bo sukienkę założyłaś na rozmowę". A ja się grzecznie pytam kto "głosom" zabrania ubrać kiecki, ba - nawet szpilek jak chcą i iść na rozmowę w sprawie pracy. Bądźmy wielkoduszni - głosy płci dowolnej niech się w te kiecki wystroją. Któż im broni? 
Przykładów można mnożyć na pęczki, pęczki na stosy, stosy na góry. Bo tak już mamy. Jak komuś nie daj Boże się powodzi to najlepiej go skrytykować. Najczęściej lubimy ludzi tak długo, jak długo powodzi im się gorzej niż nam. Wtedy jest fajnie - można sobie spoglądać z wyższością, pławiąc się we własnym szczęściu i radości. Gorzej jak ktoś z tego dołka wyłazi - wtedy lepiej, tak na wszelki wypadek, od razu zacząć krytykować. Ot tak, bo może odechce mu się wyłazić przed szereg? A przede wszystkim przed nas. 
Nie jestem święta, aczkolwiek się staram. Robię co mogę, żeby z wrodzonym krytykanctwem nie przesadzać. Bo wolę mówić moim przyjaciołom, że im się uda, że trzymam kciuki i chcę żeby było dobrze. 

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Kij w mrowisko.

Bardzo nie lubię takich tematów. Są moralnie niejednoznaczne i wypowiadając się na nie łatwo narobić sobie wrogów. Ale dzisiaj muszę - bo mnie roznosi. Nie będę oryginalna - takich postów pojawia się w ostatnich dniach mnóstwo, bo i temat jest gorący. Dzisiaj będzie o nowej ustawie o aborcji... tfu.. przepraszam - o ochronie życia.
Z takim właśnie hasłem na sztandarach pędzą do parlamentu tak zwane organizacje "pro life" - tak zwane, bo ich postulaty o karanie wszelkich prób przerwania ciąży wcale takie "pro life" nie są. Pro life w wykonaniu oszołomskich organizacji to ochrona "życia poczętego od momentu zapłodnienia" - dobrze, dobrze - chrońcie kochani: wspierajcie modlitwą, wspierajcie finansowo, wyprawkę kupcie - dlaczego nie? Zdaje się, że tym powinny się organizacje religijne zajmować. Czasy nawracania "ogniem i mieczem" na jedyną słuszną religię powinniśmy mieć już za sobą. A okazuje się, że nie. Pani Premier w swojej "prywatnej" wypowiedzi uznaje prawo włażenia z butami nie tylko do łóżka, ale i do głowy i serca. Bo tak. 
Żeby była jasność moich prywatnych poglądów - jestem przeciwna aborcji. Ja Karolina jestem jej przeciwna - nie jest ona dla mnie żadnym rozwiązaniem "niechcianej" ciąży, nie powinna być w żadnym razie traktowana jako "metoda antykoncepcyjna post factum" - nie i już. To jest mój bardzo osobisty i prywatny pogląd. Uważam, że należy edukować, edukować i jeszcze raz edukować - żeby ludzie w każdym wieku rozumieli do czego służy prezerwatywa, tabletka hormonalna lub "kalendarzyk", cokolwiek innego - jakie są metody zapobiegnięciu ciąży. I przede wszystkim - że uprawiając seks z ciążą trzeba się liczyć. Tylko i aż tyle. 
Ale też JA dopuszczam aborcję w przypadku zgwałconej kobiety, a jeszcze bardziej zgwałconego dziecka, w przypadku wad rozwojowych uniemożliwiających dziecku (taaak - dla mnie naprawdę to jest jednak dziecko) przeżycie poza organizmem matki, w przypadku kiedy matka tej ciąży może nie przeżyć. Jeśli ktokolwiek z Panów Biskupów (za to zagranie ciężko mi ich określić inaczej), polityków wszelkiej maści i innych, za przeproszeniem, wszystkowiedzących oszołomów uważa, że podjęcie takiej decyzji jest dla kobiety łatwe, proste i przyjemne - no cóż proponuję pomyśleć jeszcze raz. I dla odmiany użyć do tego głowy. Bo to naprawdę jest trauma.
Z drugiej strony - czy ktoś z Państwa Pro Life będzie wychowywał pozostawione przez matki zmuszone do urodzenia dzieci kosztem własnego życia, urodzone już dzieciaki? Czy przynajmniej wspomoże ojców, którzy z tym zostaną? Nie? Tak myślałam.
Z mojego bardzo osobiście egoistycznego punktu widzenia: w tej tak strasznej, że aż absurdalnej ustawie jest wzmianka o badaniu czy poronienia nie wynikały z, co najmniej, niefrasobliwości przyszłej-niedoszłej matki. Zagrożone karą do iluś-tam (przepraszam - nie cofnę się do tekstu projektu ustawy bo mi słabo się robiło jak czytałam, żeby zacytować dokładnie) lat pozbawienia wolności. Pomijając kupę papierkowej roboty, angażowania prokuratury i sądu do każdego (?) poronienia. Na litość tego Boga, na którego się powołujecie - czy któryś z autorów poronił kiedyś ciążę? Czy stracił wyczekiwane dziecko? Czy wie jak to boli? I jak bardzo kobieta jest w stanie obwinić się o zaniedbania, zaniechania i ową właśnie niefrasobliwość? Jak bardzo cierpi w takiej sytuacji? Nie? A ja owszem. I gdybym 3 lata temu musiała jeszcze się przed prokuratorem tłumaczyć dlaczego w ciągu pół roku poroniłam dwie (!) ciążę, to niechybnie w wariatkowie bym wylądowała. A to przecież podejrzane. 
Jest mi przykro, że żyję w kraju, w którym takie oszołomstwo ma realne szanse na istnienie, na akceptację i uprawomocnienie. Bo w normalnym świecie zasługiwałoby tylko na śmiech - gorzki ale tylko śmiech.
I dzisiaj jak rzadko - naprawdę wstyd mi za bycie katoliczką.

niedziela, 3 kwietnia 2016

Wszyscy o blogowaniu to i ja też.

Taka już nasza narodowa cecha, że na wszystkim znamy się najlepiej na świecie. Szczególnie na tym, na czym kompletnie się nie znamy. Tak jest z gotowaniem, cukrzycą, blogowaniem, malowaniem, pisaniem - czym tylko zechcecie. Każdy jest ekspertem w każdej dokładnie dziedzinie. Ostatnio niechcący (naprawdę niechcący) spięłam się z jednym blogerem-ekspertem. Poszło, a jakże, o blogowanie. Otóż dowiedziałam się, że jak się TYLKO pisze to nie ma sensu zakładać bloga - bo przecież nie wrzuca się zdjęć.
Bo, gdyby ktoś nie wiedział - to blogi są od wrzucania zdjęć. Bez ładu i składu, bez kompozycji, oryginalności, często prezentujące wyłącznie "modną" zawartość szafy. Taak - właśnie do tego służą blogi. Nieistotny jest tekst - wystarczy podpisać zdjęcie "stylizacja" albo "dejliluk" czy jakoś tam tak. Bo przecież prowadzenie bloga to nie jest sposób na pokazanie tego, co mamy do powiedzenia (strojem, słowami, jakąkolwiek "formą twórczą") a jedynie zbierania "ochów i achów", a także "komciów" i "obsów".
Prowadzę bloga od wielu lat, bawię się tą formą wyrazu pewnie dłużej niż niektórzy z blogerów potrafią czytać i pisać (chociaż po prawdzie to niektórzy żadnej z tych umiejętności jeszcze nie opanowali do tej pory). Dla mnie zawsze to była właśnie zabawa - forma rozrywki, relaksu, mówiąc górnolotnie - wyrażenia siebie w jakiś sposób. Z zachowaniem jednak pewnych form i, umówmy się mimo wszystko, kultury. Nie będę twierdzić, że "kiedyś było lepiej" - było podobnie. Między innymi zapadły mi w pamięć konkursy, w których można było wygrać określoną liczbę "komciów". Do tej pory nie rozumiem o co w tym chodzi? O bezmyślne wpisanie "fajnyblogoćdomnie?" no dzięki, ale nie. Jedyne czego nie było to "obsy" ale to akurat nie sprawia różnicy.
W tej chwili mamy mnóstwo "blogów modowych" - ja naprawdę rozumiem, że dla każdego jego własna stylizacja jest superekstraoryginalna i megawypaśniecudowna - wierzę. Naprawdę. Gorzej, że oglądając 18 kolejny blog zaczynam się zastanawiać czy to jakiś nowy czy 15 razy włączyłam ten sam. Aczkolwiek internet jest takim miejscem, w którym jak nie chcę  to nie muszę wchodzić, oglądać i  czytać. I często z tego korzystam.
Jest coś natomiast, czego nie znoszę - brak szacunku do czytelnika. Wyrażający się między innymi brakiem dbałości o formę i "pozaobrazkową" treść. Nachalne reklamy, "naćkane" szablony i błędy - stylistyczne, merytoryczne, logiczne. Wszelkie. I martwi mnie to podwójnie - po pierwsze, bo nie lubię jak ktoś twierdzi, że robi coś "dla nas" (a często blogerzy tak twierdzą) a nas - czytelników po prostu lekceważy. Po drugie - bo to oznacza, że ludzie nie czytają. Czytanie poprawia słownictwo, umiejętności pisania i mówienia. Ale o tym to może innym razem.
Blogować każdy może i niech bloguje jak lubi. Niech nawet te swoje "stylizacje" wstawia, ba - nawet sponsorowane "oceny" kosmetyków (i tak - ja też bym chwaliła każdą szminkę, którą dostanę za darmo), Komentować internetowo też może każdy, ale niech ma przy tym coś sensownego do powiedzenia. Jeśli ktoś, na oko pewnie z 10 lat młodszy ode mnie nazywa mnie debilem tylko dlatego, że nie zgadzam się z nim w definiowaniu bloga, a sam prowadzi stronę równie oryginalną jak przeciętny uczestnik zlotu członków Partii Robotniczej w Korei Północnej, to proszę o wybaczenie, ale to mi się bardzo nie podoba.