piątek, 10 lutego 2017

Czego nie robi się z miłości ...

Zimowy, noworoczny urlop spadł na mnie jak grom z jasnego nieba - no prawie. Zaplanowany był i jeszcze do tego przesunięty, a właściwie to zimowe warunki pogodowe spadły na mnie jak skrzyżowanie smogu ze śnieżycą. 

Ukochany mój, jako istota z natury (nad)aktywna umyślił sobie wykorzystanie nietypowych jak na początek stycznia śnieżnych uroków i namówił na wycieczkę na pobliski stok narciarski. A stok narciarski mamy w odległości 10 minut od domu, więc faktycznie okazja sama się pcha w łapki.

Istotą jestem z natury mało ruchliwą, niespecjalnie sportową i zdecydowanie nieskoordynowaną ruchowo. Moja ciapowatość w tej dziedzinie jest powszechnie znana i nawet trudno mi się oburzać o jakiekolwiek żarty w tym temacie.

Sporty zimowe jako takie, stanowią dla mnie źródło lęków, a przynajmniej niepokoju. Jak jeszcze narty jestem w stanie logiką ogarnąć, tak przymontowanie pojedynczej deski do dwóch (DWÓCH) nóg na raz, stanowi dla mnie wizję bliską krowie spętanej, celem ograniczonego przemieszczania się po pastwisku. I tak - właśnie ze snowboardem miałam pierwszą przygodę tej zimy.

Namówiona przez Ukochanego (przecież to nie jest trudne, dasz radę, ja Ci pomogę), wykazałam się niesamowitą (jak na mnie) odwagą i wypożyczyłam sprzęt. Ukochany wykazał się niesamowitym optymizmem i wykupił nam karnety na wyciąg - nadmierny był to optymizm.

Na główny stok wylazłam - owszem... nawet udało mi się (przy pomocy oczywiście) wstać i ... no powiedzmy, że dojechać do dołu, lądując na odwrotnej stronie swojej osoby raptem 6 razy. A potem raźnym krokiem powędrowałam na oślą łączkę. I tam już zostałam.

Prawdę powiedziawszy to i na owej oślej łączce miałam śmierć w oczach - szczególnie, kiedy uświadomiłam sobie, że to przymontowane do nóg coś nie posiada w standardowym wyposażeniu takiego detalu jak hamulce. Metodę zatrzymywania się, owszem, opracowałam. Niestety - metoda daleka od doskonałości spowodowała ubarwienie odwrotnej strony mojej osoby abstrakcyjnym fioletowym wzorkiem. Po dwóch tygodniach udało mi się usiąść bez skrzywienia. Brawo ja.

Żeby oddać sprawiedliwość Ukochanemu - starał się bardzo i nawet, dzięki jego pomocy, udało mi się kilka razy zabójczą pochyłość oślej łączki przebyć (nawet bez konieczności wykorzystania "zadniego hamulca") w miarę bezpiecznie, z nieznacznymi tylko efektami dźwiękowymi w rodzaju "jaaa juuuż nieee chcęęę" i "zaaa szyyybkooo".

Nauka przyniosła efekty: potrafię stać na desce i siedzieć z deską na śniegu. Znajdować się w stanie pomiędzy poprzednio wymienionymi również potrafię. W pełni samodzielnie.

Po kilku dniach podjęłam próbę jazdy na łyżwach - ta skończyła się jeszcze szybciej. Łyżwy, owszem, przypięłam. Do lodowiska podeszłam. W głowie mi się zakotłowało, równowagę straciłam momentalnie i na tym moja kariera łyżwiarki figurowej się zakończyła.
Sporty zimowe - Karolcia 2:0.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz