wtorek, 19 kwietnia 2016

Znowu głoszę herezję - jak kto nie lubi to nie czytać!

Ostrzegam od początku, żeby potem nie było, że ktoś niezadowolony. Moi Kochani - dzisiaj o moim prywatnym hoplu z przerzutką czyli o podróżowaniu. Powiem więcej - będzie o podróżowaniu z cukrzycą. Chaotycznie jak to u mnie - ale może komuś do czegoś się przyda.
Oczywiście nie jestem w tym temacie osamotniona - na moje szczęście Ukochany też lubi zwiedzać i podróżować, więc od pewnego czasu uprawiamy to sobie razem. Ale opowieść dotyczyć również prehistorii. Zaczynamy.
Dawno dawno temu (a właściwie wcale nie tak dawno, bo raptem 4 lata temu) dowiedziałam się, że mam cukrzycę. Jakoś tak w czerwcu. Szok w trampkach i totalna dezorganizacja życia. Peny, insulina, glukometr - czarna magia. I stwierdzenie mojego diabetologa: "żyć normalnie". No chyba zwariował. A jednak. Nastał sierpień (taak - 2 miesiące po diagnozie i po kilku wizytach u Zdecydowanie Ulubionego Diabetologa). Ówczesny TeŻet urlop dostał i wymyśliliśmy wyjazd do Chorwacji, swoim autem, pod namiot. Da się? A pewnie, że się da. Z turystyczną lodówką, zapasem insuliny (i to takim na dwa miesiące a nie tygodnie) igłami, paskami i całym tym majdanem... a do tego z duszą na ramieniu pojechałam. I przeżyłam. O dziwo. Trafiło mi się, owszem, niedocukrzenie: po spożyciu rakiji - zaowocowało żarciem kanapek z pasztetem o trzeciej nad ranem. W namiocie. Przy latarce.  Poza tym jak na tak naładowany zestaw atrakcji do zaliczenia, średnią przyjemność towarzystwa i dość, niekiedy, nerwową atmosferę udało się nad wyraz ładnie. Tylko raz wracaliśmy się jakieś 50km po zapomnianą w lodówce na campingu insulinę (tak - kompletnie nie było problemów ze znalezieniem dostępnej lodówki - jak nie było "ogólnocampingowej" do użytku to właściciele obiektów udostępniali swoje lub "knajpiane" - i tym sposobem moja insulina nawet między coca-colą w knajpie sobie postała parę dni). A co? Nie można? Pewnie, że można. 
Pojechałam, wróciłam i stwierdziłam, że cukrzyca mi w podróżowaniu nie przeszkadza nic a nic.
Potem polatałam samolotem: jako zdyscyplinowany cukrzyk powędrowałam do ZUD po odpowiednie zaświadczenie, że chora jestem i bomby biologicznej nie przemycam tylko sprzęt niezbędny do dziabania własnej osoby, a nie pilotów, stewardess i innych niewinnych osób (nie żebym ja winna czegokolwiek była). Jak słowo daję nikt tego oglądać nie chciał. Na żadnym lotnisku. Sama pierwsze dwa razy nadgorliwie wyciągnęłam z paszportu i pokazywałam celnikom, ale machali ręką i kazali iść dalej. Na hasło "insulina" - też ręką machali - bez papierka. Ot co. Jedno, co trzeba pamiętać, to żeby insulina leciała z nami w bagażu podręcznym (w kabinie) a nie w luku bagażowym, bo może zamarznać i kłopot gotowy. Nie należy też nawet przy uprzejmych prośbach załogi oddawać podręcznego do "schowka" w luku bagażowym (jak mały samolot) bo potem się taki sklerotyk cały lot zastanawia, czy mu jednak nie zamarznie (oczywiście znane z autopsji). 
Gdzieś ktoś kiedyś pisał, że zmorą podróżowania z cukrzycą są dla niego hotelowe śniadania. Akurat ja jestem dość kategoryczną wyznawczynią stałych pór posiłków i raczej "równych" dziennie porcji. I jak słowo daję jeszcze w żadnym hotelu nie miałam z tym problemu. Z reguły jest coś, co zjeść się da, albo nawet coś co jest bardzo smaczne (to już zależy od konkretnego hotelu), a pory wydawania śniadań są jak najbardziej przyjazne. 
Jeżdżenie mniej odległe (a takie uprawiamy najczęściej) jest jeszcze łatwiejsze - jedyne o czym trzeba pamiętać, to fakt, że jeśli zdarzają nam się spontaniczne pomysły na wyjazd z noclegiem to lepiej bazę "przy zadku" nosić w ramach takich wycieczek (bo inaczej z nocowania nici). Nooo oczywiście poza "standardowym wyposażeniem cukrzyka" czyli doposiłkową i glukometrem, plus "zestawem ratunkowym na hipo" w postaci dextro, krówek albo innych smakołyków. Jako kategoryczny upierdliwiec jedynie zatruwam życie w "porach karmienia cukrzyka" czyli "Kochanie pora zjeść". I nie ma przebacz. 
Skądinąd wiem, że i koleją transsyberyjską da się podróżować z cukrzycą, ale to już nie moja historia i nie ja ją będę opowiadać.
A tak na marginesie: lody jem, ciastki też, i lokalne dania, i pizzę, i alkohol niekiedy też piję - aczkolwiek to wtedy, kiedy mam pewność, że prowadzić pojazdów mechanicznych nie będę. A jak porcja za duża to każę Ukochanemu wziąć całą i się podzielić z Karolcią. I tyle. 

6 komentarzy:

  1. powiem tak...jestem podróżniczką , aczkolwiek na początku miałam obawy co do wyjazdu daleko od domu tzn. za granicę...ale odważyłam się i bardzo dobrze zrobiłam...podróżuję samolotem, autokarem, śpię w hotelach, pilnuję pory posiłków i żyję.... dlatego cukrzyki powinni przeczytać to co napisałaś, bo najtrudniejszy pierwszy krok......pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetne masz podejście. Nie lubię ludzi, którzy szukają wymówek. Za to bardzo cenię tych, którzy szukają rozwiązań - czyli takich, jak Ty :)
    Życzę wielu kolejnych, wspaniałych podróży! Wrzuć jakieś zdjęcia, chętnie zobaczę jakieś inne lądy :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdjęć nie będzie - newerewer albo coś. Choćby i tylko dlatego, że jakiś młodociany bloger napisał mi kiedyś, że prowadzenie bloga bez zdjęć to bezsensowny debilizm. Więc właśnie tak zamierzam swój debilizm uprawiać. A pooglądać możesz na moim fejsbukowie, tylko się do znajomych dodaj ;)

      Usuń
    2. A to Ci młodociany bloger - tak znieważać słowo pisane? Nieładnie, nieładnie...

      Usuń
    3. Ano widzisz Moja Droga - w związku z kompletną wizualizacją percepcji mało kto docenia słowo pisane - jeszcze chwila i całkiem przejdziemy na pismo obrazkowe.

      Usuń