poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Z przygód pechowego bolida - czyli jak zostałam blacharzem-lakiernikiem. `

Jestem sobie dumną (powiedzmy) właścicielką pojazdu mechanicznego, który od biedy można nawet nazwać środkiem transportu. Wynalazek jest to wyjątkowo pechowy i sam fakt posiadania go spowodował wystąpienie co najmniej połowy siwych włosów, których się z czasem dorobiłam (a których, dzięki uprzejmości firmy Wella na szczęście nie widać). Dzisiaj podzielę się ze światem moimi motoryzacyjnymi przypadłościami, bo przecież tak uroczych historii dla siebie samej zachowywać nie będę. 
Jedno z pierwszych nieszczęść, które spotkało bolida (po zmianie właściciela oczywiście) była "parkingowo-wszystkoświętowa" stłuczka. Jeździłam tym swoim wynalazkiem raptem tydzień jak Mamunia poprosiła o przysługę czyli zawiezienie na cmentarz, celem odgruzowania (kilka razy do roku to następuje) grobu nie-mojej-prababci. Pojechałyśmy - a jakże. Wszystko udało się idealnie, poza tym, że przy próbie opuszczenia parkingu zapomniałam, że nabytek, w przeciwieństwie do poprzedniego Czarnego Szerszenia, posiada całkiem pokaźny zadek (i to jest jego cecha wspólna z właścicielką), który to stanowi spore utrudnienie przy cofaniu (szczególnie, kiedy człowiek o jego obecności nie pamięta). Efekt był łatwy do przewidzenia: zaraz po święcie musiałam się zameldować w PZU i wykazać umiejętnościami plastycznymi przy rysowaniu szkicu sytuacyjnego wyjazdu z parkingu. 
Kolejne nieszczęście, które dotknęło biedaka to Pan cofający na "starej autostradzie" czyli dość popularnej dwupasmówce, którą miałam w zwyczaju wracać po pracy do domu. Pan ów tak przejął się perspektywą otrzymania mandatu za przekroczenie prędkości, że zamiast wycofać na pobocze (a słowo daję: szerokie na co najmniej 3 autka) wycofał prosto w mojego biednego bolida. Kto był bardziej zaskoczony: Pan, Policjanci czy ja? Trudno orzec. Jedynie Pan prosił, żeby w protokole wpisać, że zdarzenie miało miejsce gdziekolwiek indziej, bo "kto mi uwierzy, że ja tu cofał?!". No gdybym nie widziała to sama bym nie uwierzyła.
Jak wiadomo ludzie mają w zwyczaju ze dwa razy do roku zmieniać opony - z letnich na zimowe, z zimowych na letnie. Wszystko jest fajnie jeśli przy tej operacji nie przydarzą się "dodatkowe okoliczności" jak na przykład niedokręcone koło (taak - znowu Wszystkich Świętych i "cmentarna wycieczka" z Mamunią - my to jednak mamy szczęście), które "tak jakoś dziwnie stukało po drodze" (a trzymało się na "jednym gwincie"), albo niezauważony (NIE przeze mnie) róg budynku. Niezauważenie zaowocowało wymianą lampy i dość abstrakcyjnym wzorkiem na tylnym zderzaku... 
No właśnie - z jednej strony, bo z drugiej strony zderzak i lampa obtłukły się w zupełnie innych okolicznościach. Swego czasu pojechałam na wycieczkę do Szczyrku, nie sama. Fajnie było. Tylko po wizycie w biedronce wychodzimy na chodnik, a tam jakieś auto sobie zjeżdża. Samo. O cholera - nasze. I zderzak abstrakcyjny dwustronnie. Zderzak z przodu załatwiłam ja - osobiście. Nie zauważyłam podmurówki. W końcu mnie też coś się od życia należy. 
Awarii mechanicznych w "zawsze nieodpowiednim momencie" wystarczyłoby pewnie jeszcze na jakieś 4 notki, więc wspomnę jedynie o najświeższej: bolid postanowił odgryźć sobie klocki hamulcowe. Oczywiście niekoniecznie to zauważyłam. Znaczy owszem - jak jazgot był już taki, że czułam się jakbym za samochodem wlokła zwłoki... rycerza... w pełnej zbroi... 
Autko po niezbędnych naprawach działa. Jeździ dzielnie, choć wyglądało, umówmy się, tak sobie. Szczególnie, że po ostatniej wizycie w myjni na moim przepięknym bordowym lakierze pojawiły się, kompletnie niekomponujące się z nim, pomarańczowe plamy. Natchnieni posiadaniem lakieru "pod kolor" w aerozolu, postanowiliśmy z Ukochanym (znaczy to on postanowił, a ja się grzecznie zgodziłam) dokonać "kosmetycznych poprawek", czyli "weźmiemy, popskikamy i będzie dobrze" - jakoś tak czułam, że aż takie proste to wszystko nie będzie, ale trudno. Wspomagani światłymi radami Tatusia (oraz jego kątówką) wzięliśmy się raźno za robotę (znaczy właściwie każdy za swoje auto, bo i ukochany pojazd Ukochanego zaczął przejawiać niepokojące tendencje do przybierania barwy rudawej). Przy próbie demontażu kierunkowskazu w moim wehikule okazało się, że ów trzyma się jedynie siłą woli, lakieru i rdzy. W międzyczasie nawiedził nas, wezwany jako wsparcie "know how" znajomy Tatusia, który stwierdził, że takie rzeczy to "robi blacharz a nie robi się samemu". Serio? 
No cóż - przy wsparciu szlifierki kątowej i szpachli uniwersalnej udało się pozbyć tego rażącego elementu kolorystycznego, dziury w przednim zderzaku oraz zamocować kierunkowskaz. "Tymi ręcami", że się tak wyrażę. I niech ktoś powie, że dwóch magistrów kompletnie-nie-od-mechaniki nie poradzi sobie z naprawą. Autko może nie wygląda jak nowe (ale w wieku 14lat to już nie musi), ale przynajmniej nie straszy. I to wystarczy. Powiem więcej: jak na naprawę przez dwoje totalnych amatorów, pod chmurką, na podwórku Tatusia to wygląda bosko. Także Kochani, tego no... gdyby ktoś potrzebował to służymy... 

8 komentarzy:

  1. Haha :) uwielbiam takie samchododowe historie. Sama mam niejedną na koncie. Oby już teraz dopisywalo szczęście

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chciałabym w to wierzyć, szczególnie, że to tylko wybór kilku "przebojów" :D Moje auto mnie zdecydowanie nie kocha ;)

      Usuń
  2. Ja stłuczki jeszcze nie zaliczyłam, ale dachowanie jako pasażer - owszem :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Noo to Ty zdolna jesteś :) ja jednak staram się utrzymywać na kołach... póki co :)

      Usuń
  3. Dlatego moje robienie prawa jazdy przedłuża się już o pół roku... jakoś nie mogę przemóc się i "zrelaksować" na ulicy, nie wyprzedzając faktów o jakieś stłuczki :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Eee niee - jeżdżenie jest super, a stłuczki to miałam 2 na ponad 10 lat, także spokojnie Maj Dir ;) Co prawda zdanie egzaminu zajęło mi dwa lata... ale jeżdżenie to frajda i już - zdawaj i korzystaj.

      Usuń
  4. Karola to jedna wielka reklama Twojego warsztatu "pod chmurką" :)
    Jest jedna rada, nie jeździj już na cmentarze, to zawsze źle się kończy!
    Raz z przyjaciółką też pojechałyśmy do szczyrku, też poszłyśmy do biedry, zapominając zabrać kluczyków do auta, które zostały w drzwiach, do dzisiaj dziękuję bogu, że nikt tego auta nie zajumał :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ja już wiem - biedronki w Szczyrku są przeklęte!

      Usuń