czwartek, 9 czerwca 2016

Kinowo znowu czyli Profesor w liliowym sweterku.

Mając na uwadze ewentualne konsekwencje okulistyczne mojej Koleżanki Mai nie napiszę, że poszedłam wczoraj do kina - powiedzmy, że pojechałam. I powiedzmy, że nawet raczej na film niż do kina (mimo, że z Ulubionym Współlokatorem). 

Przywykłam do tego, że jak film zaczyna się kartkami komiksu, które potem "magicznie" zmieniają się w biały napis na czerwonym tle, to będę go lubić (oczywiście milczeniem pominiemy pierwsze Spajdermeny, których nie lubię, nie trawię i w ogóle jestem na NIE - Maguire jako Peter Parker - no ja Was proszę!). Tak tak - znowu produkcja Marvela, tym razem X-MEN Apokalipsa (a miał być Kapitan Ameryka... no ale u mnie nic nie idzie zgodnie z planem).

Jak już wspomniałam: film podobał mi się z definicji - bo to Marvel, bo lubię te komiksowe ekranizacje, bo uwielbiam czekać cały film na pojawienie się Stana Lee w epizodycznej roli. Bo poczucie humoru mi zdecydowanie odpowiada, chociaż  X-menach jakoś go jakby mniej, jakoś bardziej na poważnie... No ale przecież nie można mieć wszystkiego.

Przyznam szczerze - do Magneto mam słabość od zawsze - do jego niejednoznaczności, rozdarcia, niezaprzeczalnej inteligencji i charyzmy. Lubię go zdecydowanie bardziej niż Profesora. Może dlatego, że jest bardziej ludzki? Z dramatami, poczuciem humoru i ... twarzą Iana McKellena (taaak - w tej wersji lubię go najbardziej, chociaż trzeba przyznać, że w wersji "odmłodzonej" też wygląda nie najgorzej). Profesor w wersji Patricka Stewarta jest jeszcze akceptowalny, MacAvoya jakoś nie kupiłam. MacAvoya w liliowym moherowym sweterku zdecydowanie nie strawiłam. 

Po obejrzeniu filmu dowiedziałam się że polska język-trudna język, bo mimo przeszło trzydziestu lat posługiwania się nim ni diabła w filmie go zrozumieć nie potrafię. Urzekli mnie Panowie Milicjanci posługujący się językiem ojczystym nie dość, że średnio wprawnie to jeszcze z egzotycznym anglosaskim akcentem - polecam! Co jeszcze mogę polecić? Akcję ratowania uczniów Xaviera przeprowadzoną przez Pietro - łapanie rybek w locie pierwsza klasa. I do tego "Sweet Dreams" jako podkład. Podobało mi się. 

Generalnie - film jak najbardziej na plus. Dzieje się sporo, efektownie, chwilami zabawnie. Jako dziecko swoich czasów - niektóre sceny mi się dłużyły... Ale ja generalnie niecierpliwa jestem. No i intensywnie się zastanawiałam jak z niegrzeszącego inteligencją i urodą młodego Scotta ma wyrosnąć James Marsden, a z pućkowatej rudej Jean zjawiskowa Famke... i dalej nie wiem... 

6 komentarzy:

  1. nie ma to jak film w kinie... zupełnie inaczej się ogląda ;) pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lubię kino, chociaż czasem tam za głośno :)

      Usuń
  2. Poszedłam? Serio? Moje serce krwawi.
    Ja kocham Spider-mana! :D Jednak nie wiem, czy wybrałabym się na ten film. Niezbyt jestem do niego przekonana.

    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spider-man w wynkonaniu Maguire'a dla mnie nazbyt mazgajowaty - wolę późniejsze wersje :D

      Usuń
  3. Jako dawna fanka komiksów chyba nigdy się nie przekonam do ekranizacji. Są takie zbyt... zamerykanizowane ;)
    Co innego Asterix! Ale ekranizacje Marvela? To się prawie nigdy nie udaje :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Asterix? Tylko animowany - Obelixa z doklejonym brzuchem kupuję jeszcze mniej chętnie niż Profesora X w liliowym sweterku :)

      Usuń