poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Miałam popełnić notkę.

Pętając się po kuchni, robiąc herbatę i ogarniając przy okazji zmywarkę, bardzo intensywnie myślałam, co napiszę. Pomysły (oczywiście genialne) kotłowały się jeden za drugim. W ilościach iście hurtowych. Usiadłam do klawiatury ... i pustka. Wyparowały cholery. Co do jednego.

Siedzę więc sobie ze stygnącą herbatą z pokrzywy, zerkam na głupawe romansidło z wybotoksowaną główną bohaterką i wyzywam na wenę, która tradycyjnie poszła w diabły i zostawiła mnie samą. Ot życie. 

A życie płynie sobie, rzucając pod nogi więcej kłód niż kwiatków. Tu awaria samochodu, tam wizyta u lekarza. Okazjonalnie spacerek w okolicznym parku. Zdecydowanie przedkładam spacery nad awarie. 

Dzisiaj obijam się - łażę z kąta w kąt i kombinuję co zrobić, żeby nie robić niczego. Zdążyłam pomarudzić, ponarzekać i wypić herbatę. Nie ma to jak pożytecznie spędzony dzień. Bo przecież trzeba dni spędzać pożytecznie, bo nieróbstwo to w naszych czasach grzech śmiertelny. Bo rozwój, aktywność i inne tego typu bzdety nade wszystko. Nie wierzycie? Pierwszy z brzegu internetowy guru od samorozwoju Wam to powie. 

A ja dzisiaj mam  to w nosie. Popatrzę na góry w telewizorze, na wybotoksowaną Sammy Jo z Dynastii...20 lat później. I może pomaluję paznokcie? Bo chwilowo nie mam weny na nic więcej.

piątek, 10 lutego 2017

Czego nie robi się z miłości ...

Zimowy, noworoczny urlop spadł na mnie jak grom z jasnego nieba - no prawie. Zaplanowany był i jeszcze do tego przesunięty, a właściwie to zimowe warunki pogodowe spadły na mnie jak skrzyżowanie smogu ze śnieżycą. 

Ukochany mój, jako istota z natury (nad)aktywna umyślił sobie wykorzystanie nietypowych jak na początek stycznia śnieżnych uroków i namówił na wycieczkę na pobliski stok narciarski. A stok narciarski mamy w odległości 10 minut od domu, więc faktycznie okazja sama się pcha w łapki.

Istotą jestem z natury mało ruchliwą, niespecjalnie sportową i zdecydowanie nieskoordynowaną ruchowo. Moja ciapowatość w tej dziedzinie jest powszechnie znana i nawet trudno mi się oburzać o jakiekolwiek żarty w tym temacie.

Sporty zimowe jako takie, stanowią dla mnie źródło lęków, a przynajmniej niepokoju. Jak jeszcze narty jestem w stanie logiką ogarnąć, tak przymontowanie pojedynczej deski do dwóch (DWÓCH) nóg na raz, stanowi dla mnie wizję bliską krowie spętanej, celem ograniczonego przemieszczania się po pastwisku. I tak - właśnie ze snowboardem miałam pierwszą przygodę tej zimy.

Namówiona przez Ukochanego (przecież to nie jest trudne, dasz radę, ja Ci pomogę), wykazałam się niesamowitą (jak na mnie) odwagą i wypożyczyłam sprzęt. Ukochany wykazał się niesamowitym optymizmem i wykupił nam karnety na wyciąg - nadmierny był to optymizm.

Na główny stok wylazłam - owszem... nawet udało mi się (przy pomocy oczywiście) wstać i ... no powiedzmy, że dojechać do dołu, lądując na odwrotnej stronie swojej osoby raptem 6 razy. A potem raźnym krokiem powędrowałam na oślą łączkę. I tam już zostałam.

Prawdę powiedziawszy to i na owej oślej łączce miałam śmierć w oczach - szczególnie, kiedy uświadomiłam sobie, że to przymontowane do nóg coś nie posiada w standardowym wyposażeniu takiego detalu jak hamulce. Metodę zatrzymywania się, owszem, opracowałam. Niestety - metoda daleka od doskonałości spowodowała ubarwienie odwrotnej strony mojej osoby abstrakcyjnym fioletowym wzorkiem. Po dwóch tygodniach udało mi się usiąść bez skrzywienia. Brawo ja.

Żeby oddać sprawiedliwość Ukochanemu - starał się bardzo i nawet, dzięki jego pomocy, udało mi się kilka razy zabójczą pochyłość oślej łączki przebyć (nawet bez konieczności wykorzystania "zadniego hamulca") w miarę bezpiecznie, z nieznacznymi tylko efektami dźwiękowymi w rodzaju "jaaa juuuż nieee chcęęę" i "zaaa szyyybkooo".

Nauka przyniosła efekty: potrafię stać na desce i siedzieć z deską na śniegu. Znajdować się w stanie pomiędzy poprzednio wymienionymi również potrafię. W pełni samodzielnie.

Po kilku dniach podjęłam próbę jazdy na łyżwach - ta skończyła się jeszcze szybciej. Łyżwy, owszem, przypięłam. Do lodowiska podeszłam. W głowie mi się zakotłowało, równowagę straciłam momentalnie i na tym moja kariera łyżwiarki figurowej się zakończyła.
Sporty zimowe - Karolcia 2:0.

poniedziałek, 6 lutego 2017

Że ta ludzkość jeszcze nie wymarła to cud jakiś...

"W szkole rodzenia byłam i zajęcia z panią seksuolog były." - stwierdziła koleżanka, mająca w planie najbliższym powielenie się. "Miny mieli jakby słowo seks pierwszy raz usłyszeli". 

I tak sobie myślę, że chyba właśnie tak mogło być. Bo mimo, że seks atakuje z każdej strony, w formach właściwie coraz mniej subtelnych i coraz bardziej nachalnych to poziom wiedzy w dalszym ciągu leży, kwiczy i nawet na kolanka dźwignąć się nie potrafi. Bo o seksie się nie gada, nie rozmawia. To ciągle jeszcze wiecznie temat tabu.

Ludzie są leniwi - mimo ogólnej dostępności do wiedzy wszelkiej, uczyć się nie chcą. A potem dramat. Bo jak szczęśliwą ma być kobieta, która nie wie z czego się składa? Albo co do czego służy? Że o takim rozpasaniu jak sprawdzeniu co lubię a co mi się nie podoba życiowo w ogóle i unikać jak ognia należy? I jak się dowiedzieć, nie sprawdzając? 

"Bo oni nic nie wiedzą" - ano nie wiedzą... owszem - gadają niekiedy o seksie: najczęściej w kategoriach życzeń albo narzekań. Opowiadają sobie kłamstwa kto, ile razy, z kim i jak. A tak naprawdę? Majstrują te dzieci cichcem pod kołdrą, po ciemku, ewentualnie gdzieś w toaletach na dyskotekach przypadkiem. Nie zastanawiając się co, jak i po co. 

"Jak oni te dzieci zrobili?" dziwi się koleżanka. Ano - wszyscy wkoło robią, zrobili i oni - ot siłą rozpędu, niektórzy wręcz przypadkiem, bo wcale tego w planach nie mieli. Bo okazuje się, że prosta prawda, że jak się seks uprawia, to można jako skutek uboczny dziecko spłodzić to wiedza tajemna, nieznana szerszej społeczności i zakrawająca wręcz nawet na magię.

A tak naprawdę, nade wszystko wisi nad nami widmo wstydu i tego, czego nie wypada. Bo jej nie wypada mieć fantazji, a jemu spytać co jej sprawi przyjemność. Bo po co? Seks to prościzna i każdy sobie z nim poradzi... Prawda?


środa, 14 grudnia 2016

Dziewczyna z magnesu...i jej Chłopak.

Na mojej lodówce mieszka mnóstwo magnesów - każdy coś tam oznacza i skądś na tą lodówkę trafił. Jeden z nich jest bardzo szczególny. Dla mnie. Z czarno-białego zdjęcia patrzy na mnie zadziornie dziewczyna, młoda kobieta w bluzce z kołnierzykiem i ... motocyklowych goglach. Włosy ma odgarnięte do tyłu, a na ładnej buzi minę z rodzaju "no i co mi zrobisz?". 
To zdjęcie jest stare - według moich obliczeń ma dobrze ponad 50 lat. Dziewczyna bardzo młoda, podobnie jak chłopak, który tę chwilę i tę minę uwiecznił, do którego to spojrzenie i uśmiech były skierowane.
Poznali się na "obowiązkowej imprezie", na którą zagnano młode pielęgniarki z internatu i strażaków, będących w stolicy na praktykach - taka była wtedy moda, żeby integrować młodzież, szczególnie ze środowisk raczej tradycyjnie jednopłciowych. Ona w ogóle na  tą imprezę się nie wybierała: właśnie skończyła dyżur, nie chciało jej się szykować, czesać, wymyślać stroju... W końcu poszła - w bluzce "tył na przód" bo tak sobie wymyśliła... Miała niewiele ponad 20 lat i mnóstwo tupetu, ładną buzię i szczupłą sylwetkę, przez którą przezywano ją bocianem. 
Ponoć wypatrzyła go od razu - na wejściu. Stał w mundurze z paskiem od czapki pod brodą (ponoć oznaką, że na służbie, warcie czy coś). A ona sobie wymyśliła, że ładny i że tylko z tym zatańczy. I zatańczyła - widać wrażenie zrobiła i ona, bo wartę przekazał koledze i poszedł tańczyć z tym chudzielcem w bluzce "tył na przód".
Potem były randki w warszawskich parkach... i nauka jazdy na motorze - miał jakąś shl-kę czy innego junaka? Nie pamiętam - już się nie dowiem. Ponoć nawet jedne buty stracił, bo za mocno i szybko dodała gazu przy ruszaniu - jak szarpnęło tak podeszwy odpadły. Były zdjęcia - i ten jej uśmiech i wielkie okulary. Czy już wtedy wiedziała, że to do niego będzie uśmiechać się jeszcze przez 40 lat?
Pobrali się i wynajęli pokój - i kolejne zdjęcia: nad miską z obieranymi ziemniakami i z tym samym zawadiackim uśmiechem. Potem Ona urodziła syna - i moja ulubiona fotografia: biały wózek na wielkich kołach i On w skórzanym płaszczu i kapeluszu. Później przeprowadzki, kolejne dziecko... życie. Wzloty i upadki. I przez te wszystkie lata razem.
Mieli skrajnie różne charaktery - On spokojny, zrównoważony (nooo przynajmniej prywatnie, bo w pracy ponoć wybuchowy był, ale o tym nie miałam okazji się przekonać), Ona "postrzelona", trochę szalona, wybuchowa.
Przeżyli razem chwile naprawdę trudne - takie, po których ciężko się pozbierać, ogarnąć, zostać. Dali radę.
Odszedł pewnego zimowego poranka prawie 17 lat temu, Ona jeszcze przez 11 lat tęskniła za nim... a potem - no cóż - jeśli istnieje coś "po" i jakaś sprawiedliwość, to znowu są razem, a ona dalej testuje jego cierpliwość.
On zaraził mnie miłością do jeżdżenia, zwiedzania, zbierania wspomnień... i zdjęć, Ona nauczyła, że ludzie są zawsze ważniejsi niż jakiekolwiek przedmioty. Dzięki Niemu potrafię przylutować diodkę, a po Niej mam wybuchowy, gwałtowny charakter... Ona nauczyła mnie, że nie ma imprezy bez jajek w majonezie, a On do znudzenia, z anielską cierpliwością tłumaczył mi fizykę i wywoływał zdjęcia... i spał w namiocie u pradziadków na podwórku, bo tak było ciekawiej.
A teraz, dla dorosłej mnie są dowodem, że miłość istnieje - istniała już wtedy w spojrzeniu tej Dziewczyny z Magnesu. Mojej Babci.

poniedziałek, 31 października 2016

Czy ja wspominałam, że lubię gotować?

Bardzo lubię - szczególnie wtedy, kiedy nie muszę. Kiedy jednak zestaw okoliczności zmusza mnie do podjęcia wysiłków na polu kulinarnym, można być pewnym, że przez moją kuchnię i mieszkanie przetoczy się seria katastrof rodem z dreszczowców o końcu świata. Tak jest zawsze. Ot - prawo natury.

Oczywiście w sytuacji, kiedy jedzenie szykuję dla siebie, względnie dla ludzi, których karmię raczej często (Ukochany Współlokator i Ulubiony Kolega najczęściej), wszystko (lub prawie) się udaje. Krem się rozwarstwia, ciasto nie ma zakalca, mięsko nie wysycha. Jest cudnie po prostu.

Jakieś półtora tygodnia temu, jak grom z jasnego nieba, całkiem niespodziewanie spadła na mnie radosna wiadomość, że w sobotę na obiedzie będziemy gościć znajomych Współlokatora i razem świętować Jego urodziny. Oczywiście wiadomość ta opakowana została w uśmiech i typowo męskie stwierdzenie "zrobisz jakieś mięsko, ziemniaki i będzie ok".  Rozstąp się ziemio i pochłoń - nie mnie - jego, zanim oczka wydrapię. Gniew mój był adekwatny do sytuacji (skrzyżowanie smoka wawelskiego z Hulkiem), no ale jak już zaprosił tych gości, to jednak trzeba by było ich nakarmić.

Zgodnie z wszelkimi prawami wszechświata w kuchni nie szło mi nic. Pierwszy biszkopt (taak - tort wymyśliłam upiec) nie dość, że się nie dopiekł (wnioskuję, po wydobywającym się z niego chlupotaniu, w trakcie wyciągania gada z piekarnika), to jeszcze składał się wyłącznie z mordoklejkowego zakalca - śmiało można nim było uszczelniać cokolwiek. Drugi wyglądał ciut lepiej (i jego szczęście, bo na trzecie podejście brakłoby mi jajek), jedynie przy wyjmowaniu miksera z miski, urządzenie mi się zbuntowało i postanowiło się włączyć. Samo. Kto kiedykolwiek używał tej diabelskiej machiny, wie czym taka samowola skutkuje... No cóż - konieczność mycia siebie, ścian, blatów i podłogi litościwie przemilczymy po prostu. Tak samo jak brak jakiejkolwiek współpracy ze strony kremu, który wyszedł... no cóż... kosmaty. W życiu nie wyszedł mi tak brzydki tort. Zdjęcia nie wstawię, bo nawet fotogeniczny był.

Ciasto z dynią - udaje się zawsze. Nie ma opcji, żeby nie wyszło. Pod warunkiem, że akurat nie wpadnie się na pomysł ulepszenia nadzienia rodzynkami, które odrobinkę źle zniosą obecność w warunkach piekarnikowych.

Nawet sałatka z makaronem (robiona przecież setki razy) postanowiła się zbuntować (znaczy bardziej makaron niż sałatka) i niekoniecznie być taka, jak to sobie wymyśliłam. No doprawdy frustrujące.

Oczywiście dzień obiadu też obfitował w małe i większe katastrofy i tylko dobrowolna interwencja Sąsiadki uratowała mnie przed nakarmieniem gości surowymi ziemniakami... no ewentualnie wystąpieniem w dresie, przysypanym mąką i uciapranym Bóg-Jeden-Wie-Czym. Taak - dobra organizacja czasu to podstawa. 

Żeby było zabawniej - impreza się udała, obecność trójki dzieci poniżej trzeciego roku życia była wyzwaniem, które też (dalej nie wiem jakim cudem) dało się ogarnąć, a tort (ten kosmaty) zjadł się w całości. I nawet nikt się nie otruł. Nooo sukces. I dalej lubię gotować - jak nie muszę.

wtorek, 18 października 2016

Waśnie w świecie baśni... znowu wessało mnie w serial...

Ostatnimi czasy mój system odpornościowy powiedział, że ma mnie dość, poszedł sobie i zostawił mi najpierw megakatar i przeziębienie, a potem anginę. Tym oto sposobem nieziemsko znudzona i coraz bardziej zniecierpliwiona zostałam najlepszą przyjaciółką swojej kołdry, poduszki i ...czasozabijaczy. 

Lubię historie - szczególnie takie z hepiendem - pewnie dlatego, że mam świadomość, że w życiu zdarza się on bardzo rzadko. Od dawna (a może od zawsze?) lubię bajki, baśnie, legendy i mity, a znając te moje "bziki", więc Mój Malutki Braciszek zaproponował mi dwa seriale. 

"Once upon a time" - tak zaczynają się bajki w krajach anglojęzycznych, czyli po naszemu "Dawno dawno temu". Sprawdzona metoda połączenia świata współcześnie realnego z krainą baśni, w której stało się coś strasznego (czyli paskudna królowa rzuciła okropną klątwę) i  tutaj zdała egzamin. No prawie. 

Pomieszanie z poplątaniem: Śnieżka strzela z łuku (również do Księciunia), Kopciuszek podpisuje umowę z niejakim Rumpelsztykiem, bo jej chrzestna wróżka poległa w trakcie pełnienia służby, Kapturek jest wilkiem, a Bella zakochuje się w Złym Czarnoksiężniku... i tak dalej i dalej i dalej... Wyjątkowo "zakręcone" towarzystwo. A potem Zła Królowa rzuca klątwę i wszyscy przenoszą się to strasznego świata pozbawionego magii - czyli do Maine w USA. Jedyną nadzieją na złamanie klątwy i ocalenie tego bajkowego towarzystwa jest córka Śnieżki i Księciunia, która została wysłana do USA tuż po urodzeniu. Wbrew pozorom ogląda się to naprawdę przyjemnie. Akcja wciąga, postaci zaskakują i co chwilę wychodzą na jaw nowe relacje i zależności. Przyjemnie. Prawie.

Często jest tak, że postaci pozytywne są nudne, przewidywalne i nieciekawe, ale tutaj niestety twórcy przeszli samych siebie. Żeby nie było niesprawiedliwie - okropnie irytujący i pozbawieni choćby podstawowych umiejętności logicznego myślenia są tylko Śnieżka i jej Księciunio. Są słodcy, miliusi i doprawdy beznadziejni. Dawno nie czułam aż tak głębokiej niechęci do głównych bohaterów w jakiejkolwiek historii (może dlatego, że też staram się takich historii unikać). Szczególnie niezmącone myślą oblicze Śnieżki drażni mnie nieziemsko. Naiwność obojga i kompletna bezrefleksyjność - po prostu para półgłówków. Ale nic to - przeżyję. Odrobinę mniej, ale jednak, irytuje mnie wnuczęcie Śnieżki, sprawca całego zamieszania, syn Wybawczyni czyli 10-letni Henry, ale on jest zdecydowanie do przeżycia.

Pozostali bohaterowie wynagradzają tą mękę. Zła Królowa i Rumpelsztyk okazują się nie tylko być nie do końca tacy podli, na jakich wyglądają, ale także mieć naprawdę solidne powody do wybrania takiej, a nie innej drogi. Emma czyli Wybawczyni jest bystra, sprytna, odważna, zadziorna i charakterna (jakim cudem, po takich rodzicach??)... i zdecydowanie mniej słodka od uroczej dr Cameron z "House'a". 

Podoba mi się ta bajka - takie przypomnienie tego, za czym tęsknimy, co nas cieszyło i straszyło, kiedy byliśmy mali... Więc idę oglądać dalej, skoro jeszcze mogę się polenić przez dwa dni.

poniedziałek, 3 października 2016

Tematy zastępcze, czyli jak zostałam abortystką, lewakiem i feminazistką.

Tworzy się ustawa z projektu obywatelskiego. Cudna po prostu - kontrowersyjna, niedopracowana, pełna błędów i pola do nadużyć... a w efekcie martwa. Ustawa, która efekt odniesie odwrotny od zamierzonego (bo zakładam, że Panowie i Panie, którzy ją tworzyli chcieli jednak dobrze). 

Ustawa rzekomo ma na celu zmniejszyć ilość przeprowadzanych w naszym kraju aborcji. Fajnie. Jestem im przeciwna, nie uważam, żeby były właściwą metodą na pozbycie się problemu, jakim dla kogoś jest niechciana ciąża. Tylko... tylko, że ta ustawa nic w tej kwestii nie zmienia. Bo aborcje, które trzeba i należy zwalczać to te, które są stosowane jako forma "antykoncepcji po" -  to one są rzeczywiście plagą i czymś okropnym, podłym...etc. I one zostaną. Bo ta kobieta, która w takiej sytuacji decyduje się na usunięcie ciąży zrobi to tak czy inaczej. Częściej inaczej czyli albo bardzo drogo albo bardzo niebezpiecznie (i oby wersja "drogo" była tą powszechniejszą). Tego nie zmienił ani całkowity restrykcyjny zakaz w latach pięćdziesiątych ani późniejsza liberalizacja przepisów... Tego nie zmieni też nowa ustawa. Jedyne, do czego doprowadzi to kolejne patologie - bo sformułowana jest w taki sposób, ze faktycznie strach będzie zajść w ciążę, bo nie wiadomo na jakie badania i czynności medyczne lekarz się odważy.... 

Jestem wielką fanką edukacji - szkolenia ludzi, szczególnie w kwestiach praktycznych. Za moich młodocianych lat był przedmiot "przygotowanie do życia w rodzinie" czy jakoś tak. Dowiedziałam się z niego, że w latach 80. w USA kręcili urocze filmiki z uśmiechniętymi nastolatkami trzymającymi się za rączki (szkołę skończyłam w jakimś 2002r) - słodkie ... i kompletnie bezużyteczne. Na temat seksu, antykoncepcji i rozsądku w korzystaniu z jednego i drugiego dowiedziałam się wszystkiego (lub prawie ;) ) od mojej Mamy. I chwała jej za to, bo z tych filmów o trzymaniu się za łapki nic nie wynikało. Niestety - edukacja w tej kwestii leży i kwiczy. I ciągle jeszcze mamy dzieciaki, które najwyraźniej nie widzą prostej zależności między uprawianiem seksu a zajściem w ciążę.

Aborcja jest ciężkim tematem - była i będzie. Jedna z koleżanek zarzuciła mi, że "szczekam nie proponując nic w zamian". Zaproponowałam - powiedziano, że nie będzie to skuteczne. Trudno. Nie szczekam - komentuję. Bulwersuję się niekiedy. Bo to moje prawo - jak każdego innego.

A teraz będzie zabawniej: mamy protesty, czarne marsze, białe dni i inne cuda. Sama zaangażowałam się w temat, bo uważam go jednak za istotny, ale... Ale nie samą aborcją nasz kochany parlament żyje i jak znam życie (a nie chce mi się chwilowo przekopywać internetów w poszukiwaniu aktualnych pomysłów P Premier i jej Bandy pod Wezwaniem) to znowu kombinuje przepchnięcie w międzyczasie paru ustaw, które skutecznie utrudnią nam życie i wyciągną pieniążki z portfeli. Bo temat aborcji bulwersuje zawsze i zawsze wywołuje dym, a nasi wspaniali "rządzący" doskonale wiedzą jak w tym dymie przepchnąć swoje wózki. 

Aaaa - nie jestem ani lewakiem (tak na marginesie: zwolenników obecnej władzy odsyłam do definicji poglądów lewicowych, ze szczególnym uwzględnieniem pozycji "państwo opiekuńcze), ani abortystką ( jedynie realistką) ani na pewno nie feministką ... czy tam feminazistką (słowo: żadnego faceta jeszcze nie wykastrowałam, zarabiam mniej od swojego i naprawdę lubię jak się mną opiekuje)... i nie jestem też tak naiwna jak niektórzy, by wierzyć, że jakakolwiek ustawa zmieni ludzką naturę... I nade wszystko - lubię mieć wolną wolę i prawo podejmowania decyzji - szczególnie w kwestiach dla mnie życiowych.