poniedziałek, 18 lipca 2016

Lajfstajlowo, modowo ... urodowo nie będzie ale reszta przypasuje jak sądzę...

Zostawiłam internety na weekend z przyczyn zdrowotno-rodzinnych. Fajnie było - spokojnie, bez wojen i awantur małych i dużych. No ale nowy tydzień i nowe "dramaty".

Z racji "dręczącej mnie" przypadłości miałam, jakiś czas temu, okazję i pretekst do przestawienia poglądów żywieniowych w kierunku, może nie tyle maniakalnie zdrowego, co w miarę rozsądnego żywienia. Z tej również okazji pozapisywałam się do kilku grup o jedzeniu, odżywianiu, cukrzycy i gotowaniu. Oj czego te człowieki nie wymyślą. 

Obiecałam wpis o modzie i będzie: o modzie na "zdrowe" odżywianie. Dlaczego "zdrowe" a nie zdrowe? Bo w momencie, kiedy pojawia się fanatyzm kończy się zdrowie. I nie chodzi mi nawet o to, że moda na żywienie bez glutenu, wegańskie, paleo czy inne cuda (a jest tego od pioruna) zaszkodzi komuś na zdrowie. Jak Ci to człowieku służy to żyw się kiełkami, podpłomykami z nasion chwastów okolicznych (na wodzie z kałuży oczywiście) i poluj na te przeklęte mamuty jeśli wola. Mnie to absolutnie nie przeszkadza. Do czasu.

Nie przeszkadzają mi zupełnie mody żywieniowe tak długo, jak długo osoby odżywiające się fanatycznie nie nawracają mnie na siłę. Nie wmawiają, że od podania dziecku z cukrzycą raz dziennie herbatki posłodzonej łyżeczką cukru, dziecko to skona w męczarniach (w tej kwestii to mnie nawet swego czasu policją straszono i sądem... a i zdaje się, że psychopatką zostałam czy jakoś tak), a od samego patrzenia na krowie mleko ja sama skonam w męczarniach (bo do kawy ponoć mam lać migdałowe za jedyne 15zł/litr). Kiedy ktoś powołując się na przypuszczenia i domniemywania nie zacznie mi wmawiać, że mąka pszenna (dowolna!) podnosi poziom glikemii szybciej niż biały cukier. Tego nie zdzierżę - i będę bronić tego swojego chleba powszedniego i herbaty z cytryną i cukrem pitej raz na sto lat... bo to moje. 

Nie wmawiam znajomym "żywiącym się alternatywnie", że umrą, skonają w męczarniach, wypadną i włosy, zęby, padną nerki i libido. Tym nieznajomym też właściwie tego nie wmawiam. Bo i po co? Cóż mnie cudzy talerz obchodzi? Ale też wara od mojego.

Miałam kiedyś kolegę. Bardzo dobrego. Kumplowaliśmy się dobrą chwilę, poniekąd z "obowiązku" bo na uczelnię dojeżdżaliśmy jednym autobusem. Świetny gość: inteligentny, myślący, wygadany... aaa i świetne bojowe ślimaki w notatkach rysował. Był weganinem. Bardzo kategorycznym. Nie jadł mięsa, miodu, jajek - mięska i kiełbasy nie wspomnę. Buty nosił gumowe, kurtki szmaciane i tak dalej. I ani razu się o to nie pokłóciliśmy. Dlaczego? Bo nie czepiał się moich kanapek z salami tak samo jak ja jego placków z cieciorki. Bo weganizm był... hmm... Częścią jego osobowości a nie podstawą egzystencji.

Mam wrażenie, że teraz "żywienie" stało się podstawą egzystencji i określa niektórym sens życia. Były czasy, kiedy jadło się byle co i byle jak. I to było złe. A teraz jest jeszcze gorzej. Z każdej strony fanatycy, którzy gdzieś coś usłyszeli tworzą grupy kolejnych "wyznawców", powtarzających (bardzo często) te swoje piramidalne bzdury. I to wszystko pod flagą "dbania o zdrowie i życie", domagając się tolerancji i zrozumienia - dla tych swoich ziółek, korzonków i mamutów. I dobrze - oczywiści rozumiem, toleruję, niektórych nawet popieram, ale jako kotletożerca również domagam się tolerancji i zrozumienia... a przynajmniej prawa do wolności żywieniowej... 

Z pozdrowieniami dla wszystkich Bezglutenowców, Wegetarian i Wegan, którzy mnie nigdy nie próbowali na siłę nawrócić.

niedziela, 3 lipca 2016

Afera goni aferę....

Dawno dawno temu, kiedy jeszcze nie było internetów (taak - ja wiem, że mało kto pamięta, ale proszę sobie to wyobrazić) istniała instytucja zwana "jedna pani drugiej pani" - czyli plotka po prostu. Gorszą jej formą i równie rozpowszechnioną było donosicielstwo czyli: "jedna pani drugiej pani o tym co trzecia pani pierwszej pani o tej drugiej powiedziała". Level hard jak to mawiają starzy Rosjanie. 

W dobie internetu i mediów społecznościowych szlachetna instytucja plotki i donosicielstwa ma się jeszcze lepiej niż to drzewiej bywało. Z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze: plotki nasze i donosy zyskały nowy, znacznie szerszy zasięg. Po drugie - stały się zdecydowanie łatwiejsze do rozpowszechniania. Ogólnodostępność internetu, wspomnianych mediów społecznościowych i funkcjonalności "print screen" powoduje wysyp donosów, afer i głupot tego rodzaju.

Szczególnie upodobali to sobie członkowie przeróżnych grup fejsbukowych - nie dość, że plotkują bez opamiętania, to jeszcze donoszą na siebie nawzajem. Jak słowo daję: cyrk w cyrku. Jako aktywna "działaczka" kilku takich grup afer koperkowych na tematy rozmaite "przerobiłam" co najmniej kilka.

Pierwsza, którą pamiętam, to na jednej z grup "pomocowych" (w formie tej najgorszej czyli ograniczającej się do wzajemnego jęczenia i głaskania po główkach, jak również akcji "szczytnych" w rodzaju zbierania zużytych pasków testowych do mierzenia poziomu glikemii - do tej pory nie wiem co założyciel grupy zamierza z nimi zrobić) wyrzucono kilka(naście?) osób za nieprawomyślność (czyli brak zgody na robienie z dzieci niezdolnych do samodzielnego funkcjonowania kalek). Kiedy osoby te gdzieś  tam się poodnajdywały, nagle okazało się, że "skriny" z ich dyskusji trafiają na tamtą grupę. 

Następne afery właściwie były podobne - ktoś kogoś gdzieś obgadał, a inny coś głupiego napisał i nagle internety wrzały. Kotłowało się i kotłuje w sumie dalej, bo dzień bez afery skrinowej to dzień stracony. A ja się zastanawiam po co?

Tak naprawdę to zastanawiają mnie dwie rzeczy: kto się w coś takiego bawi i właściwie w jakim celu. Znaczy, że w celu siania zamętu i fermentu to ja wiem, tylko jaki ma własny, osobisty z tego użytek? Bo takiego trolla-donosiciela raczej nikt nie lubi i na dłuższą metę nie będzie trzymał w pobliżu siebie. Jakąś dziką satysfakcję ma z robienia ludziom na złość? Ze sprawiania przykrości?

Z drugiej strony zazdroszczę: nadmiaru wolnego czasu i biegłości w obsłudze smartfonów i komputera, bo robienia skrinów naumiałam się dopiero niedawno i dalej mi to kiepściutko idzie. A i czasu na śledzenie kto co komu o kim i po co nagadał jakoś nie mam. A już na donoszenie, podpierdzielanie i inne tego typu aktywności to mi w ogóle energii brakuje. Zdecydowanie lenistwo wygrywa u mnie z miłością do skandali.

wtorek, 21 czerwca 2016

"Bo ludzie, którzy się kochają, nie kłócą się..."

Taką oto tezę kiedyś mi przedstawiono. Nie pomogły tłumaczenia, że to jednak nie do końca tak wygląda, że takie rzeczy to nawet nie w komediach romantycznych, że no-ja-Cię-proszę-skąd-Ty-to-wziąłeś? Uparł się jak łysy na grzebienie i nie ma przebacz. Jak się kochają to jest słodko i już. 

No dobrze - może są ludzie, którzy tak potrafią - przeżyć wspólnie życie bez gwałtownych negatywnych emocji, znajdujących ujście w emocjonalnej, nazwijmy to, dyskusji. Może są tacy, którzy KAŻDY problem są w stanie przedyskutować kulturalnie, rzeczowo i spokojnie. Może... może istnieje też Yeti, UFO i Wielka Stopa? I chyba w te trzy ostatnie zjawiska prędzej uwierzę (jakem sceptyk), bo o nich przynajmniej słyszałam... 

Związek to jednak coś więcej niż mizianie się, potakiwanie i głaskanie po łepetynkach. Coś więcej niż wzajemny zachwyt nad sobą. To nawet więcej niż fascynacja i rewelacyjny seks. To wszystko jest oczywiście ważne. Bardzo. I w dobrym związku być powinno - a jakże. I jeszcze mnóstwo innych pozytywnych aspektów, które każdy obudzony nawet w środku nocy potrafi wymienić. 

Związek to też starcia, kłótnie, niekiedy awantury. Różnice zdań, poglądów, pomysłów. Bo związek to i On i Ona i ONI. I każdy z elementów różni się od pozostałych. Bo On lubi porządek, a Ona jest bałaganiarą, ale ONI jakoś to sobie poukładają, niekiedy wrzeszcząc na siebie wzajemnie. Bo On lubi techno, Oni irlandzką muzykę a ONI jednak potrafią się dogadać przy balladach rockowych. Bo On lubi horrory, Ona komedie romantyczne, ale ONI pogodzą się przy bajkach. I tak dalej i dalej i dalej... 

Kradnąc myśl V mój chłopak też mnie wkurwia najbardziej na świecie. A ja chyba jego. I nie chciałabym, żeby było inaczej. Bo emocje są ważne. I te dobre, i te mniej. I tak mi się przypomina, że lat temu... no ciągle jeszcze naście... mówiłam, że chcę być z kimś, z kim fajnie będę mogła się kłócić. I wykrakałam. I kłócę się i godzę, a niekiedy przechodzę do porządku dziennego.. Bo tak.

Może jestem uzależniona od dramatów i emocji, może właśnie tego potrzebuję? A może tylko tego "wstaniesz za pięć minut" rano?

czwartek, 9 czerwca 2016

Kinowo znowu czyli Profesor w liliowym sweterku.

Mając na uwadze ewentualne konsekwencje okulistyczne mojej Koleżanki Mai nie napiszę, że poszedłam wczoraj do kina - powiedzmy, że pojechałam. I powiedzmy, że nawet raczej na film niż do kina (mimo, że z Ulubionym Współlokatorem). 

Przywykłam do tego, że jak film zaczyna się kartkami komiksu, które potem "magicznie" zmieniają się w biały napis na czerwonym tle, to będę go lubić (oczywiście milczeniem pominiemy pierwsze Spajdermeny, których nie lubię, nie trawię i w ogóle jestem na NIE - Maguire jako Peter Parker - no ja Was proszę!). Tak tak - znowu produkcja Marvela, tym razem X-MEN Apokalipsa (a miał być Kapitan Ameryka... no ale u mnie nic nie idzie zgodnie z planem).

Jak już wspomniałam: film podobał mi się z definicji - bo to Marvel, bo lubię te komiksowe ekranizacje, bo uwielbiam czekać cały film na pojawienie się Stana Lee w epizodycznej roli. Bo poczucie humoru mi zdecydowanie odpowiada, chociaż  X-menach jakoś go jakby mniej, jakoś bardziej na poważnie... No ale przecież nie można mieć wszystkiego.

Przyznam szczerze - do Magneto mam słabość od zawsze - do jego niejednoznaczności, rozdarcia, niezaprzeczalnej inteligencji i charyzmy. Lubię go zdecydowanie bardziej niż Profesora. Może dlatego, że jest bardziej ludzki? Z dramatami, poczuciem humoru i ... twarzą Iana McKellena (taaak - w tej wersji lubię go najbardziej, chociaż trzeba przyznać, że w wersji "odmłodzonej" też wygląda nie najgorzej). Profesor w wersji Patricka Stewarta jest jeszcze akceptowalny, MacAvoya jakoś nie kupiłam. MacAvoya w liliowym moherowym sweterku zdecydowanie nie strawiłam. 

Po obejrzeniu filmu dowiedziałam się że polska język-trudna język, bo mimo przeszło trzydziestu lat posługiwania się nim ni diabła w filmie go zrozumieć nie potrafię. Urzekli mnie Panowie Milicjanci posługujący się językiem ojczystym nie dość, że średnio wprawnie to jeszcze z egzotycznym anglosaskim akcentem - polecam! Co jeszcze mogę polecić? Akcję ratowania uczniów Xaviera przeprowadzoną przez Pietro - łapanie rybek w locie pierwsza klasa. I do tego "Sweet Dreams" jako podkład. Podobało mi się. 

Generalnie - film jak najbardziej na plus. Dzieje się sporo, efektownie, chwilami zabawnie. Jako dziecko swoich czasów - niektóre sceny mi się dłużyły... Ale ja generalnie niecierpliwa jestem. No i intensywnie się zastanawiałam jak z niegrzeszącego inteligencją i urodą młodego Scotta ma wyrosnąć James Marsden, a z pućkowatej rudej Jean zjawiskowa Famke... i dalej nie wiem... 

poniedziałek, 30 maja 2016

Kwestia priorytetów.

Tradycją staje się powoli, że popełniam notki, kiedy ktoś lub coś mocno mnie zirytuje. I znowu. Zirytowałam się ostatnio potężnie, chociaż pewnie odrobinę bezpodstawnie. Ale do rzeczy. 

Żyję życiem mocno przeciętnym -w sensie finansowym w każdym razie. Szału nie ma, dramatu też nie - ot takie zwykłe, przeciętne życie dwojga przeciętnie zarabiających ludzi w pewnym wieku. Nic wielkiego. Zawsze mogłoby być lepiej... ba niekiedy bywało. Mogłoby być również gorzej - i też bywało. I to nie raz ani nie dwa razy. Ot życie. 

Po co o tym wspominam? Bo ostatnio spotykam dziwnych ludzi. Takich, dla których strasznie ważne i imponujące jest to, na ile może sobie finansowo pozwolić. Bo nowego Mustanga (i nie dżinsowego ani nawet na czterech kopytkach) jeden sobie kupił i szpan na wsi, a drugi motocykl full wypas, trzeci mieszkanie ileś-tam-metrów (szczerze - nie wiem, nie zwracam uwagi to i potem nie pamiętam). I tak niby-że-przypadkiem wspominają. I że niby ma to zrobić wrażenie... Ale że na mnie? No nie. 

Nie imponuje mi kryzys wieku średniego ani brak innych tematów do poruszania oprócz własnych "osiągnięć", szczególnie kiedy okazuje się, że poza tymi finansowymi to niestety innych nie ma. I pogadać nie ma o czym. 

U nas też mogłoby być śliczniej finansowo. Gdybym nie była taka uparta. Gdybym nie uparła się, że po to żyję z Facetem, żeby z nim jeść, spać, budzić się koło niego, podróżować, zwiedzać i być. RAZEM. Tak po prostu. To jest dla mnie ważne, a nie 10 000plnów z delegacji. Ani wizja większego mieszkania czy nowego auta albo cholera-wie-czego. Bo akurat dla mnie się to nie kalkuluje. Bo lubię być z NIM a nie sama, bo cyferki na koncie nie przytulają, nie robią herbaty, nie pamiętają, że do pracy zabieram owoce a posiłki jem o stałych porach, bo nie pójdą ze mną na rower, urodziny mojej Mamy i nie nazwą wariatką wtedy, kiedy na to zasługuję. Bo z cyferkami na koncie się nie pokłócę, nie pokrzyczę na nie a na koniec (wybaczcie Dzieci) nie pójdę z nimi do łóżka.

I dlatego właśnie lubię swoje nieidealne życie, z ciągłym deficytem gotówki, za to z czułością, uwagą i troskliwością (nawet jeśli w dość kolczasto-kanciastym opakowaniu). Bo to po prostu kwestia priorytetów... 

poniedziałek, 23 maja 2016

Ogłoszenie parafialne

Zaczynam przygodę z blogowaniem. W sensie, że co ja bredzę skoro bloguję sobie już od ładnych paru lat (a może i już -nastu)? No będę blogować ze zdjęciami ... i Wspólnikiem. Nie tutaj, bo tutaj nikogo nie wpuszczę - to moja bajka, moje podwórko i tutaj TYLKO JA rządzę, ale w nowym miejscu zaczynamy razem i oboje.

Tu nie ma miejsca na zdjęcia, obrazki i kolorowe kadry, tam będą relacje z naszych wyjazdów, szwendania , łazęgowania. Nasze wrażenia, opinie i absolutnie nieprofesjonalne teksty i zdjęcia. Może zyskają na profesjonalizmie jak wreszcie zainwestujemy w statyw ... kiedyś. Ale jak wspomniałam - to nie tutaj. Bawić się wspólnie w podróżowanie i blogowanie będziemy >>tutaj<< 

Życiowo wiele rzeczy robimy razem, teraz będzie kolejna wspólna zabawa, kolejna nić wiążąca nas ze sobą. Fajne to, ale też przerażające odrobinę, bo dzielę się tym kawałkiem siebie, którym w ten sposób nie dzieliłam się jeszcze z nikim. Coraz więcej tych powiązań, jakoś tak same wychodzą. Spontanicznie, nie na siłę, nie w wersji "bo tak wypada". Jakże inaczej od poprzedniego razu. 

Dziwnie się to wszystko układa, kiedy to, co miało się nie udać, miało być na chwilę albo i wcale, nagle jakoś funkcjonuje. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku... I coraz więcej wspólnych projektów i wspólnych wspomnień, wspólnego życia. Tak bardzo nieidealnego...

poniedziałek, 16 maja 2016

Nie da się? Jak się nie da jak się da...

Czyli kolejna historyjka z serii jak socjolog poszerza horyzonty. Wywaliło nam prąd w pracy. Niby nic takiego. Ot awaria. Spowodowana jak się okazało naprawianiem przez Panów Majstrów z Taurona (pozdrawiam serdecznie) uszkodzonej linii - efekt łatwy do przewidzenia: uszkodzili więcej niż tylko linię. Pierwszą oznaką było dziwne zachowanie drukarki fiskalnej - znaczy się działać menda przestała (taak - kocham ją miłością głęboką i, gdyby nie fakt, że sklep jest na parterze, to już by dawno oknem wyleciała). Zdecydowanie przestała się ze mną komunikować, a co gorsza w ogóle przestała gadać z komputerem. Wredna małpa! Telefon do informatyka nadwornego poskutkował diagnozą, że "to chyba bezpiecznik - naprawię w piątek". No tak. Tylko, że to środa była. Auć. No dobrze - grzecznie spytałam gdzie u diabła ten "chyba bezpiecznik jest" to sobie może wymienię... kupię... ukradnę.. cokolwiek. Kupować nie musiałam - działający znalazł się w ... kuchni... Wymieniłam. Taka jestem dzielna.

Później okazało się, że nasza ulubiona machina piekielna czyli osprzęt do dozowania pigmentów w mieszalniku umarł. Bezpiecznik trafił szlag... i nie tylko bezpiecznik. Z tego miejsca chciałam serdecznie pozdrowić Pana Serwisanta Od Mieszalników, który twierdził, że wsadzenie mocniejszego bezpiecznika nie zaszkodzi - właśnie że szkodzi: efekty specjalne w postaci dymu, błysków i podejrzanego aromaciku gwarantowane. Pan Serwisant zaproponował wymianę płytki z dupsikami (znaczy takimi poprzylutowywanymi cosiami, które chyba ze złota i diamentów są zrobione) za jedyne 2000 plnów. 

Wezwany na miejsce Najulubieńszy Elektronik stwierdził, że "te dwie diodki nie powinny się tak zachowywać". Jako, że ja elektronikiem nie jestem to dopiero po dłuższym tłumaczeniu przyjęłam do wiadomości, że gdzieś tam prąd powinien tylko w jedną stronę płynąć... czy jakoś tak. Nieistotne - grunt, że padły. Dostałam polecenie "prawie służbowe" nabycia diodek drogą kupna i ... przylutowania w odpowiednim miejscu. Doprawdy myślałam, że jaja sobie ze mnie robi, mówiąc kolokwialnie.

Następnego dnia powędrowałam do pracy: poinformowałam mojego Prezesa, że 1. diodki trzeba kupić, 2. to JA mam je przylutować (tu Najjaśniejszy Szef zbladł odrobinę). Znaczy, że ja: socjolog, baba, w kiecce i na szpilkach... z lutownicą. Z Prezesem do pomocy (przymuszonym prawie siłą, bo jak stwierdził "jest elektronicznym debilem" - a ja to niby geniusz?!).

Samo nabycie diodek sprawiło odrobinę kłopotu, bo jak mam wytłumaczyć w sklepie, przez telefon, że potrzebuję takiego małego dupsika na dwóch nóżkach i że jest on ze srebrnym paseczkiem i nic więcej o nim nie wiem? Ano wyobraźcie sobie, że właśnie tak i Pani w sklepie elektronicznym zidentyfikowała ustrojstwo - jestem pełna podziwu.

I teraz uwaga: diodki wymieniłam. Wylutowałam, przylutowałam i nawet zaczęły działać tak jak powinny (mieszalnik dalej popsuty bo jeszcze transformator błyska bezpiecznikami - podły). I się nie pomyliłam: nie mogłam bo kupiłam dwie ostatnie sztuki i nie było opcji pomyłki. Oczywiście nie  obeszło się bez wpadki: "Skarbie te kabelki nie chcą się tam trzymać :(" "To jest niemożliwe - akurat tego nie da się źle zrobić" A ha - nie da się? Da się - jak się je nie do tej dziury co potrzeba wtyka.. "A jak ty chciałaś żeby te śrubki trzymały na dole?" A bo ja wiem? Przecież ja socjolog a nie elektronik, nie?

Konkluzja: potrafię przylutować i wylutować i kupić i naprawiać... tylko miernika jeszcze nie opanowałam, bo samo szkolenie w formie "tu pika a tu pokazuje" to jednak ciut zbyt ogólne.