poniedziałek, 30 maja 2016

Kwestia priorytetów.

Tradycją staje się powoli, że popełniam notki, kiedy ktoś lub coś mocno mnie zirytuje. I znowu. Zirytowałam się ostatnio potężnie, chociaż pewnie odrobinę bezpodstawnie. Ale do rzeczy. 

Żyję życiem mocno przeciętnym -w sensie finansowym w każdym razie. Szału nie ma, dramatu też nie - ot takie zwykłe, przeciętne życie dwojga przeciętnie zarabiających ludzi w pewnym wieku. Nic wielkiego. Zawsze mogłoby być lepiej... ba niekiedy bywało. Mogłoby być również gorzej - i też bywało. I to nie raz ani nie dwa razy. Ot życie. 

Po co o tym wspominam? Bo ostatnio spotykam dziwnych ludzi. Takich, dla których strasznie ważne i imponujące jest to, na ile może sobie finansowo pozwolić. Bo nowego Mustanga (i nie dżinsowego ani nawet na czterech kopytkach) jeden sobie kupił i szpan na wsi, a drugi motocykl full wypas, trzeci mieszkanie ileś-tam-metrów (szczerze - nie wiem, nie zwracam uwagi to i potem nie pamiętam). I tak niby-że-przypadkiem wspominają. I że niby ma to zrobić wrażenie... Ale że na mnie? No nie. 

Nie imponuje mi kryzys wieku średniego ani brak innych tematów do poruszania oprócz własnych "osiągnięć", szczególnie kiedy okazuje się, że poza tymi finansowymi to niestety innych nie ma. I pogadać nie ma o czym. 

U nas też mogłoby być śliczniej finansowo. Gdybym nie była taka uparta. Gdybym nie uparła się, że po to żyję z Facetem, żeby z nim jeść, spać, budzić się koło niego, podróżować, zwiedzać i być. RAZEM. Tak po prostu. To jest dla mnie ważne, a nie 10 000plnów z delegacji. Ani wizja większego mieszkania czy nowego auta albo cholera-wie-czego. Bo akurat dla mnie się to nie kalkuluje. Bo lubię być z NIM a nie sama, bo cyferki na koncie nie przytulają, nie robią herbaty, nie pamiętają, że do pracy zabieram owoce a posiłki jem o stałych porach, bo nie pójdą ze mną na rower, urodziny mojej Mamy i nie nazwą wariatką wtedy, kiedy na to zasługuję. Bo z cyferkami na koncie się nie pokłócę, nie pokrzyczę na nie a na koniec (wybaczcie Dzieci) nie pójdę z nimi do łóżka.

I dlatego właśnie lubię swoje nieidealne życie, z ciągłym deficytem gotówki, za to z czułością, uwagą i troskliwością (nawet jeśli w dość kolczasto-kanciastym opakowaniu). Bo to po prostu kwestia priorytetów... 

poniedziałek, 23 maja 2016

Ogłoszenie parafialne

Zaczynam przygodę z blogowaniem. W sensie, że co ja bredzę skoro bloguję sobie już od ładnych paru lat (a może i już -nastu)? No będę blogować ze zdjęciami ... i Wspólnikiem. Nie tutaj, bo tutaj nikogo nie wpuszczę - to moja bajka, moje podwórko i tutaj TYLKO JA rządzę, ale w nowym miejscu zaczynamy razem i oboje.

Tu nie ma miejsca na zdjęcia, obrazki i kolorowe kadry, tam będą relacje z naszych wyjazdów, szwendania , łazęgowania. Nasze wrażenia, opinie i absolutnie nieprofesjonalne teksty i zdjęcia. Może zyskają na profesjonalizmie jak wreszcie zainwestujemy w statyw ... kiedyś. Ale jak wspomniałam - to nie tutaj. Bawić się wspólnie w podróżowanie i blogowanie będziemy >>tutaj<< 

Życiowo wiele rzeczy robimy razem, teraz będzie kolejna wspólna zabawa, kolejna nić wiążąca nas ze sobą. Fajne to, ale też przerażające odrobinę, bo dzielę się tym kawałkiem siebie, którym w ten sposób nie dzieliłam się jeszcze z nikim. Coraz więcej tych powiązań, jakoś tak same wychodzą. Spontanicznie, nie na siłę, nie w wersji "bo tak wypada". Jakże inaczej od poprzedniego razu. 

Dziwnie się to wszystko układa, kiedy to, co miało się nie udać, miało być na chwilę albo i wcale, nagle jakoś funkcjonuje. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku... I coraz więcej wspólnych projektów i wspólnych wspomnień, wspólnego życia. Tak bardzo nieidealnego...

poniedziałek, 16 maja 2016

Nie da się? Jak się nie da jak się da...

Czyli kolejna historyjka z serii jak socjolog poszerza horyzonty. Wywaliło nam prąd w pracy. Niby nic takiego. Ot awaria. Spowodowana jak się okazało naprawianiem przez Panów Majstrów z Taurona (pozdrawiam serdecznie) uszkodzonej linii - efekt łatwy do przewidzenia: uszkodzili więcej niż tylko linię. Pierwszą oznaką było dziwne zachowanie drukarki fiskalnej - znaczy się działać menda przestała (taak - kocham ją miłością głęboką i, gdyby nie fakt, że sklep jest na parterze, to już by dawno oknem wyleciała). Zdecydowanie przestała się ze mną komunikować, a co gorsza w ogóle przestała gadać z komputerem. Wredna małpa! Telefon do informatyka nadwornego poskutkował diagnozą, że "to chyba bezpiecznik - naprawię w piątek". No tak. Tylko, że to środa była. Auć. No dobrze - grzecznie spytałam gdzie u diabła ten "chyba bezpiecznik jest" to sobie może wymienię... kupię... ukradnę.. cokolwiek. Kupować nie musiałam - działający znalazł się w ... kuchni... Wymieniłam. Taka jestem dzielna.

Później okazało się, że nasza ulubiona machina piekielna czyli osprzęt do dozowania pigmentów w mieszalniku umarł. Bezpiecznik trafił szlag... i nie tylko bezpiecznik. Z tego miejsca chciałam serdecznie pozdrowić Pana Serwisanta Od Mieszalników, który twierdził, że wsadzenie mocniejszego bezpiecznika nie zaszkodzi - właśnie że szkodzi: efekty specjalne w postaci dymu, błysków i podejrzanego aromaciku gwarantowane. Pan Serwisant zaproponował wymianę płytki z dupsikami (znaczy takimi poprzylutowywanymi cosiami, które chyba ze złota i diamentów są zrobione) za jedyne 2000 plnów. 

Wezwany na miejsce Najulubieńszy Elektronik stwierdził, że "te dwie diodki nie powinny się tak zachowywać". Jako, że ja elektronikiem nie jestem to dopiero po dłuższym tłumaczeniu przyjęłam do wiadomości, że gdzieś tam prąd powinien tylko w jedną stronę płynąć... czy jakoś tak. Nieistotne - grunt, że padły. Dostałam polecenie "prawie służbowe" nabycia diodek drogą kupna i ... przylutowania w odpowiednim miejscu. Doprawdy myślałam, że jaja sobie ze mnie robi, mówiąc kolokwialnie.

Następnego dnia powędrowałam do pracy: poinformowałam mojego Prezesa, że 1. diodki trzeba kupić, 2. to JA mam je przylutować (tu Najjaśniejszy Szef zbladł odrobinę). Znaczy, że ja: socjolog, baba, w kiecce i na szpilkach... z lutownicą. Z Prezesem do pomocy (przymuszonym prawie siłą, bo jak stwierdził "jest elektronicznym debilem" - a ja to niby geniusz?!).

Samo nabycie diodek sprawiło odrobinę kłopotu, bo jak mam wytłumaczyć w sklepie, przez telefon, że potrzebuję takiego małego dupsika na dwóch nóżkach i że jest on ze srebrnym paseczkiem i nic więcej o nim nie wiem? Ano wyobraźcie sobie, że właśnie tak i Pani w sklepie elektronicznym zidentyfikowała ustrojstwo - jestem pełna podziwu.

I teraz uwaga: diodki wymieniłam. Wylutowałam, przylutowałam i nawet zaczęły działać tak jak powinny (mieszalnik dalej popsuty bo jeszcze transformator błyska bezpiecznikami - podły). I się nie pomyliłam: nie mogłam bo kupiłam dwie ostatnie sztuki i nie było opcji pomyłki. Oczywiście nie  obeszło się bez wpadki: "Skarbie te kabelki nie chcą się tam trzymać :(" "To jest niemożliwe - akurat tego nie da się źle zrobić" A ha - nie da się? Da się - jak się je nie do tej dziury co potrzeba wtyka.. "A jak ty chciałaś żeby te śrubki trzymały na dole?" A bo ja wiem? Przecież ja socjolog a nie elektronik, nie?

Konkluzja: potrafię przylutować i wylutować i kupić i naprawiać... tylko miernika jeszcze nie opanowałam, bo samo szkolenie w formie "tu pika a tu pokazuje" to jednak ciut zbyt ogólne.

środa, 4 maja 2016

Czasami ścieżek ludzkiego umysłu nie ogarniam.

O tej swojej cukrzycy piszę często i chętnie. Bo to część mnie. Nie jest wbrew pozorom jedyną treścią mojego życia - wręcz przeciwnie. Zwykle jest kwestią wręcz marginalną. Ot tak i tyle. Jestem cukrzykiem dość zdyscyplinowanym: cukry mierzę, insulinę biorę (to znaczy na 4 lata ze 3 razy mi się zdarzyło coś tam zapomnieć, ale to po prostu kwestia roztargnienia), odżywiać się staram rozsądnie i racjonalnie (aczkolwiek daleko mi do faszyzmu żywieniowego) i żyję. 
Stykam się z różnymi ludźmi. Życiowo i internetowo i niekiedy mi oczy z orbit wychodzą jak czytam lub słyszę, że "nie mogą się pogodzić z tą chorobą i buntują się przeciwko niej". No dobrze - pierwszą część jestem w stanie zrozumieć: pokażcie mi takiego, który nie chciałby być zdrowy. Ale buntować się? Ale że przeciwko czemu? 
Cukrzyca (ta leczona insuliną) jest o tyle specyficzna, że chory tak naprawdę leczyć musi się sam: czyli sam mierzy, sam podaje insulinę, sam reaguje na spadki i wysokie poziomy. Tylko i aż tyle. A ja tu czytam, że jedna Panienka (lat chyba koło 18, więc umówmy się - to już nie jest 4-letnie dziecko, które płacze mamie, że zastrzyk ała boli i nie chce) buntuje się przeciwko chorobie i nie mierzy cukru i nie robi insuliny. Przepraszam bardzo ale nie rozumiem. Bunt ma sens wtedy, kiedy jest choćby promil szansy na pozytywny efekt. Na złość mamie odmrożę sobie uszy? Nie będę robić insuliny bo się buntuję? Przeciw czemu? Komu? Komu u diabła robi taka istotka (żeby nie napisać inaczej) na złość? Zrozumiałabym takie zachowanie w przypadku dzieci w wieku przedszkolnym lub wczesnoszkolnym - one jeszcze wierzą niekiedy, że jak zamkną oczy to ich nie widać, ale nie - te dzieci są zdecydowanie dzielniejsze i rozsądniejsze od ich starszych koleżanek...i kolegów. Niejednokrotnie są też dzielniejsze i rozsądniejsze od własnych rodziców... 
Drugi przypadek: facet jeszcze bardziej dorosły, dopytujący jak sobie z chorobą radzić. No to stado ludzi odpowiada, opowiada i doradza. A kolega? Wcina orzeszki i bułeczki i się dziwi, że cukier w kosmosie. I tak przez rok... albo i dłużej. I panika bo cukry wysokie, ale mierzyć i reagować nie będzie, odżywiać się rozsądnie też nie, bo "nie ma motywacji". No cóż - skoro nie masz motywacji to czego oczekujesz od "grupy wsparcia"? Że Ci powiedzą że biedny jesteś i rób tak dalej? No najwyraźniej tak.
Jeśli tylko znajdzie się ktoś na tyle podły, żeby takie postępowanie skrytykować to okazuje się, że podła z niego istota, pozbawiona empatii, ludzkich uczuć i czego-tam-jeszcze. Bo jakże to? Przecież to ma być grupa WSPARCIA. A czy faktycznie wsparcie to tylko głaskanie po główce i "ojojanie"? Ja naprawdę rozumiem, że można mieć gorszy dzień, tydzień czy nawet rok. Ja rozumiem też że "miejsca ojojane bolą mniej" i czasem każdy lub prawie każdy musi się dla higieny psychicznej poużalać nad sobą. Tylko, żeby przy okazji robić sobie samemu krzywdę? W ramach buntu? Naprawdę nie ogarniam. 

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Popełnię drugą dzisiaj, bo nie zdzierżę.

Niekiedy trafiam na onetach i innych wirtualnych na zestawienia co można, a czego nie. Szczególnie w modzie. Szczególnie "w pewnym wieku". Kiedyś się dowiedziałam, że kobiecie po trzydziestce nie wypada nosić glanów, bojówek i koszulek z głupimi napisami (na glany mnie nie stać, bojówki powiększają mi zad ale koszulki lubię i nosić sobie będę - ot co!). Jak również dresów i czegoś-tam-jeszcze czego nie pamiętam, a pewnie w szafie posiadam... i, o zgrozo!, noszę. Bo jakoś (mimo fantazji Ukochanego) nie wyobrażam sobie sprzątania mieszkania w pończochach kabaretkach, butach na szpilce i ołówkowej spódniczce, która podobno jest odpowiednia dla kobiety w moim wieku. Coś takiego to tylko Freddiemu pasowało w pewnym teledysku. No ale on jednak specyficzną postacią był.
Dzisiaj trafiłam dla odmiany na artykuł dla panów. "Czego nie wypada zakładać po czterdziestce". Bogato ilustrowany kolorowymi zdjęciami znanych panów, którzy ten magiczny wiek przekroczyli mniej lub bardziej dawno. Otóż nie wolno absolutnie nosić: bluz z kapturem, skórzanych kurtek, czapek z daszkiem, szerokich dresowych spodni (znaczy że wąskie wolno?), koszulek z logo ulubionych zespołów, japonek, sportowych bezrękawników, białych skarpetek, białych sportowych butów, śmiesznych krawatów, bardzo wąskich dżinsów (jak słowo daję - tego to akurat i przed czterdziestką nie powinni nosić, bo ponoć tam się gdzie-niebądź coś ponoć zagnieść lub zagotować może), koszulek meczowych oraz kurtek typu bomber (czymkolwiek są, bo jeszcze do tego nie doszłam). Ufff-  to chyba z grubsza wszystko.
A ja zaczęłam się zastanawiać niby dlaczego Pan (nawet niech mu będzie) Celebryta - lub jakikolwiek inny nie powinien, przekroczywszy ten magiczny wiek, wyprowadzać osobistego prywatnego psa w spodniach od dresu i bluzie z kapturem? Tudzież w takim oto stroju śmieci - równie własnych i prywatnych wynosić? Albo w wygodnych dresowych spodniach lecieć sobie samolotem 14 godzin? Albo dlaczego inny Pan nie może wyjść na dwór w dobrze dopasowanej do swojej sylwetki (i wieku) kurtce skórzanej, w której wygląda na ubranego a nie przebranego? Czy latem idąc po bułki do sklepu albo po gazetę nie może ubrać japonek? Albo idąc na koncert albo z kumplami do jakiegoś pubu koszulki z logo PinkaFlojda albo innej Metaliki? Bo co? Bo wczoraj jak miał 39 lat to wypadało a jutro już nie? No na litość boską! Czy jeśli ktoś te 30 czy 40 lat skończył to zostały mu już tylko garnitury, smokingi i lakierki? Ołówkowe spódniczki i dwurzędowe płaszczyki? Może jeszcze kapelusz i rękawiczki niezależnie od pogody?
Tak się tylko zastanawiam - ile lat mieli "redaktorzy" piszący te mądrości...

Z przygód pechowego bolida - czyli jak zostałam blacharzem-lakiernikiem. `

Jestem sobie dumną (powiedzmy) właścicielką pojazdu mechanicznego, który od biedy można nawet nazwać środkiem transportu. Wynalazek jest to wyjątkowo pechowy i sam fakt posiadania go spowodował wystąpienie co najmniej połowy siwych włosów, których się z czasem dorobiłam (a których, dzięki uprzejmości firmy Wella na szczęście nie widać). Dzisiaj podzielę się ze światem moimi motoryzacyjnymi przypadłościami, bo przecież tak uroczych historii dla siebie samej zachowywać nie będę. 
Jedno z pierwszych nieszczęść, które spotkało bolida (po zmianie właściciela oczywiście) była "parkingowo-wszystkoświętowa" stłuczka. Jeździłam tym swoim wynalazkiem raptem tydzień jak Mamunia poprosiła o przysługę czyli zawiezienie na cmentarz, celem odgruzowania (kilka razy do roku to następuje) grobu nie-mojej-prababci. Pojechałyśmy - a jakże. Wszystko udało się idealnie, poza tym, że przy próbie opuszczenia parkingu zapomniałam, że nabytek, w przeciwieństwie do poprzedniego Czarnego Szerszenia, posiada całkiem pokaźny zadek (i to jest jego cecha wspólna z właścicielką), który to stanowi spore utrudnienie przy cofaniu (szczególnie, kiedy człowiek o jego obecności nie pamięta). Efekt był łatwy do przewidzenia: zaraz po święcie musiałam się zameldować w PZU i wykazać umiejętnościami plastycznymi przy rysowaniu szkicu sytuacyjnego wyjazdu z parkingu. 
Kolejne nieszczęście, które dotknęło biedaka to Pan cofający na "starej autostradzie" czyli dość popularnej dwupasmówce, którą miałam w zwyczaju wracać po pracy do domu. Pan ów tak przejął się perspektywą otrzymania mandatu za przekroczenie prędkości, że zamiast wycofać na pobocze (a słowo daję: szerokie na co najmniej 3 autka) wycofał prosto w mojego biednego bolida. Kto był bardziej zaskoczony: Pan, Policjanci czy ja? Trudno orzec. Jedynie Pan prosił, żeby w protokole wpisać, że zdarzenie miało miejsce gdziekolwiek indziej, bo "kto mi uwierzy, że ja tu cofał?!". No gdybym nie widziała to sama bym nie uwierzyła.
Jak wiadomo ludzie mają w zwyczaju ze dwa razy do roku zmieniać opony - z letnich na zimowe, z zimowych na letnie. Wszystko jest fajnie jeśli przy tej operacji nie przydarzą się "dodatkowe okoliczności" jak na przykład niedokręcone koło (taak - znowu Wszystkich Świętych i "cmentarna wycieczka" z Mamunią - my to jednak mamy szczęście), które "tak jakoś dziwnie stukało po drodze" (a trzymało się na "jednym gwincie"), albo niezauważony (NIE przeze mnie) róg budynku. Niezauważenie zaowocowało wymianą lampy i dość abstrakcyjnym wzorkiem na tylnym zderzaku... 
No właśnie - z jednej strony, bo z drugiej strony zderzak i lampa obtłukły się w zupełnie innych okolicznościach. Swego czasu pojechałam na wycieczkę do Szczyrku, nie sama. Fajnie było. Tylko po wizycie w biedronce wychodzimy na chodnik, a tam jakieś auto sobie zjeżdża. Samo. O cholera - nasze. I zderzak abstrakcyjny dwustronnie. Zderzak z przodu załatwiłam ja - osobiście. Nie zauważyłam podmurówki. W końcu mnie też coś się od życia należy. 
Awarii mechanicznych w "zawsze nieodpowiednim momencie" wystarczyłoby pewnie jeszcze na jakieś 4 notki, więc wspomnę jedynie o najświeższej: bolid postanowił odgryźć sobie klocki hamulcowe. Oczywiście niekoniecznie to zauważyłam. Znaczy owszem - jak jazgot był już taki, że czułam się jakbym za samochodem wlokła zwłoki... rycerza... w pełnej zbroi... 
Autko po niezbędnych naprawach działa. Jeździ dzielnie, choć wyglądało, umówmy się, tak sobie. Szczególnie, że po ostatniej wizycie w myjni na moim przepięknym bordowym lakierze pojawiły się, kompletnie niekomponujące się z nim, pomarańczowe plamy. Natchnieni posiadaniem lakieru "pod kolor" w aerozolu, postanowiliśmy z Ukochanym (znaczy to on postanowił, a ja się grzecznie zgodziłam) dokonać "kosmetycznych poprawek", czyli "weźmiemy, popskikamy i będzie dobrze" - jakoś tak czułam, że aż takie proste to wszystko nie będzie, ale trudno. Wspomagani światłymi radami Tatusia (oraz jego kątówką) wzięliśmy się raźno za robotę (znaczy właściwie każdy za swoje auto, bo i ukochany pojazd Ukochanego zaczął przejawiać niepokojące tendencje do przybierania barwy rudawej). Przy próbie demontażu kierunkowskazu w moim wehikule okazało się, że ów trzyma się jedynie siłą woli, lakieru i rdzy. W międzyczasie nawiedził nas, wezwany jako wsparcie "know how" znajomy Tatusia, który stwierdził, że takie rzeczy to "robi blacharz a nie robi się samemu". Serio? 
No cóż - przy wsparciu szlifierki kątowej i szpachli uniwersalnej udało się pozbyć tego rażącego elementu kolorystycznego, dziury w przednim zderzaku oraz zamocować kierunkowskaz. "Tymi ręcami", że się tak wyrażę. I niech ktoś powie, że dwóch magistrów kompletnie-nie-od-mechaniki nie poradzi sobie z naprawą. Autko może nie wygląda jak nowe (ale w wieku 14lat to już nie musi), ale przynajmniej nie straszy. I to wystarczy. Powiem więcej: jak na naprawę przez dwoje totalnych amatorów, pod chmurką, na podwórku Tatusia to wygląda bosko. Także Kochani, tego no... gdyby ktoś potrzebował to służymy... 

środa, 20 kwietnia 2016

Z zasady staram się nie zaglądać ludziom...

... do szafy, portfela, łóżka i talerza. Z bardzo prostej przyczyny: to po zupełnie nie moja sprawa. Ale (bo zawsze jakieś ale być musi) jak wszystkim wolno pisać o modzie to mnie też. Będę modna i napiszę o modzie, i ciuchach, i fryzurach, i brodach, i wszystkim, co jeszcze wymyślę. 
Oj mody to ja nie lubię - znaczy lubię ubrania, a jakże. Jak to baba - lubię czuć się ładnie i ewentualnie nawet ładnie wyglądać. Szczególnie lubię czuć się ładnie i wyglądać ładnie w tym samym momencie. Nawet mi się to niekiedy zdarza. Rzadko natomiast zdarza mi się wyglądać modnie. I piszę to  całą odpowiedzialnością i świadomością. Bardzo rzadko bywam modna. 
Biorąc pod uwagę sposób nabywania przeze mnie lwiej części zawartości mojej szafy (która znowu domaga się remanentu) czyli "spadków i darowizn" ... no cóż -raczej zgodnie z najnowszymi trendami nie będę. Ojej. Tragedia - życiowa. No przynajmniej dla niektórych. Swoją drogą - kupowanie ubrań w "normalnych sklepach" przeze mnie to temat na osobną notkę i kiedyś Was pewnie tym uraczę, ale to nie dzisiaj. Buty lubię kupować, i torebki. Żeby nie było, że taka całkiem beznadziejna jestem.
Moda mnie irytuje - tak jak mnie irytuje większość form narzucania mi czegokolwiek. Moda w ujęciu najpopularniejszym. Czyli te wszystkie trendy, masthewy i inne abolutlifabiulusoutfity. Jak jeden Pan z drugą Panią gdzieś zagramanicą wykombinują, że mamy nosić bluzkę w kwiatki i ogrodniczki to nagle na ulicy nie widzę nic innego niż dziewczęta w wieku dowolnym (oj bardzo dowolnym) w bluzkach w kwiatki i ogrodniczkach, które nie zważając na ryzykowność połączenia i własne warunki psychofizyczne poginają po mieście w rzeczonej garderobie. I zaczyna się atak klonów. Dlaczego akurat ogrodniczek się przyczepiłam? Bo to okropnie niewdzięczna i bezkształtna część garderoby, w której akurat tak naprawdę nikt dobrze nie wygląda - no może te 13-15-letnie dziewczynki z fotek promocyjnych, poratowane fotoszopą albo innym programem. Słowo daję - w przyrodzie nie spotkałam nikogo, kto by w tym zgrabnie wyglądał. A modę na ogrodniczki przerabiam co najmniej drugi raz w życiu. I pół biedy jeśli ktoś się w tych gaciach dobrze czuje. Jest mu wygodnie, Czuje się sexy i jest to jego styl. Daj mu Boże - niech sobie nosi na zdrowie. Gorzej jeśli jest to kwestia "noszenia bo modne" i wyrzucenia w przyszłym roku, bo pewnie w następnym sezonie modne będą pumpy z pomponami albo coś równie egzotycznego (więc szanse, że w przyszłym roku ja będę mieć na własność ogrodniczki rosną, ale na szczęście moje "główne źródło zaopatrzenia" ma zdecydowanie krótsze nogi i spodni nie dziedziczę). 
Kolejne, co mnie drażni (oprócz wspomnianych ogrodniczek) to "męska" moda na szogunów. Jakimś cudem udało mi się przetrwać (no prawie, bo jeszcze ich widuję) szał na brodate stworzenia w plastikowych brelkach, włosach na piance i różowych rurkach - zastąpili ich szoguni. Młodszej części czytelników polecam sprawdzić na filmwebie serial z Richardem Chamberlainem. Oglądać nie musicie. I poważnie się zastanawiam kto im wmówił, że przylizany żelem placek z włosów na czubku głowy z dodatkowo odstającą raczej zabawnie kituszką w zestawieniu z wygoloną na (prawie lub całkiem) łyso resztą wygląda rewelacyjnie i superseksownie. Spieszę donieść że wygląda jedynie śmiesznie. Ewentualnie jeszcze ... lepko ... Raz w życiu widziałam takiego szoguna na swoim miejscu: w jednym z centrów handlowych pracował w knajpie z sushi. Swoją drogą - przykuse marynarki i różowe koszule w czerwoną krateczkę też jakoś mnie nie zachwycają. No ale mnie trudno dogodzić. 
Co wcale nie zmienia faktu, że jak komuś z tym dobrze to uprzejmie proszę - nawet niech sobie i pudrowaną perukę ubierze. I kwiatki do niej poprzypina. I niech się z tym dobrze czuje. 
Moja Babcia - cudowna osoba. Pewności siebie miała za 15 innych osób. Nadwaga spora, miłość do krzykliwych barw jeszcze większa. Jej zawdzięczam co prawda moją własną nienawiść do kokard i falbanek (bo z uporem godnym lepszej sprawy upiększała mnie w ten sposób), Wyobraźcie sobie, że była to chyba jedyna znana mi osoba, która w czerwonym (bardzo czerwonym) żakiecie, klipsach-stokrotkach i buraczkowej spódnicy nie wyglądała jak przygłup. Bo czuła się w tym dobrze. I tego sobie i Wam życzę, żeby niezależnie od mody, znaleźć to, w czym czujemy się dobrze. Ubrani a nie przebrani.