środa, 14 grudnia 2016

Dziewczyna z magnesu...i jej Chłopak.

Na mojej lodówce mieszka mnóstwo magnesów - każdy coś tam oznacza i skądś na tą lodówkę trafił. Jeden z nich jest bardzo szczególny. Dla mnie. Z czarno-białego zdjęcia patrzy na mnie zadziornie dziewczyna, młoda kobieta w bluzce z kołnierzykiem i ... motocyklowych goglach. Włosy ma odgarnięte do tyłu, a na ładnej buzi minę z rodzaju "no i co mi zrobisz?". 
To zdjęcie jest stare - według moich obliczeń ma dobrze ponad 50 lat. Dziewczyna bardzo młoda, podobnie jak chłopak, który tę chwilę i tę minę uwiecznił, do którego to spojrzenie i uśmiech były skierowane.
Poznali się na "obowiązkowej imprezie", na którą zagnano młode pielęgniarki z internatu i strażaków, będących w stolicy na praktykach - taka była wtedy moda, żeby integrować młodzież, szczególnie ze środowisk raczej tradycyjnie jednopłciowych. Ona w ogóle na  tą imprezę się nie wybierała: właśnie skończyła dyżur, nie chciało jej się szykować, czesać, wymyślać stroju... W końcu poszła - w bluzce "tył na przód" bo tak sobie wymyśliła... Miała niewiele ponad 20 lat i mnóstwo tupetu, ładną buzię i szczupłą sylwetkę, przez którą przezywano ją bocianem. 
Ponoć wypatrzyła go od razu - na wejściu. Stał w mundurze z paskiem od czapki pod brodą (ponoć oznaką, że na służbie, warcie czy coś). A ona sobie wymyśliła, że ładny i że tylko z tym zatańczy. I zatańczyła - widać wrażenie zrobiła i ona, bo wartę przekazał koledze i poszedł tańczyć z tym chudzielcem w bluzce "tył na przód".
Potem były randki w warszawskich parkach... i nauka jazdy na motorze - miał jakąś shl-kę czy innego junaka? Nie pamiętam - już się nie dowiem. Ponoć nawet jedne buty stracił, bo za mocno i szybko dodała gazu przy ruszaniu - jak szarpnęło tak podeszwy odpadły. Były zdjęcia - i ten jej uśmiech i wielkie okulary. Czy już wtedy wiedziała, że to do niego będzie uśmiechać się jeszcze przez 40 lat?
Pobrali się i wynajęli pokój - i kolejne zdjęcia: nad miską z obieranymi ziemniakami i z tym samym zawadiackim uśmiechem. Potem Ona urodziła syna - i moja ulubiona fotografia: biały wózek na wielkich kołach i On w skórzanym płaszczu i kapeluszu. Później przeprowadzki, kolejne dziecko... życie. Wzloty i upadki. I przez te wszystkie lata razem.
Mieli skrajnie różne charaktery - On spokojny, zrównoważony (nooo przynajmniej prywatnie, bo w pracy ponoć wybuchowy był, ale o tym nie miałam okazji się przekonać), Ona "postrzelona", trochę szalona, wybuchowa.
Przeżyli razem chwile naprawdę trudne - takie, po których ciężko się pozbierać, ogarnąć, zostać. Dali radę.
Odszedł pewnego zimowego poranka prawie 17 lat temu, Ona jeszcze przez 11 lat tęskniła za nim... a potem - no cóż - jeśli istnieje coś "po" i jakaś sprawiedliwość, to znowu są razem, a ona dalej testuje jego cierpliwość.
On zaraził mnie miłością do jeżdżenia, zwiedzania, zbierania wspomnień... i zdjęć, Ona nauczyła, że ludzie są zawsze ważniejsi niż jakiekolwiek przedmioty. Dzięki Niemu potrafię przylutować diodkę, a po Niej mam wybuchowy, gwałtowny charakter... Ona nauczyła mnie, że nie ma imprezy bez jajek w majonezie, a On do znudzenia, z anielską cierpliwością tłumaczył mi fizykę i wywoływał zdjęcia... i spał w namiocie u pradziadków na podwórku, bo tak było ciekawiej.
A teraz, dla dorosłej mnie są dowodem, że miłość istnieje - istniała już wtedy w spojrzeniu tej Dziewczyny z Magnesu. Mojej Babci.

poniedziałek, 31 października 2016

Czy ja wspominałam, że lubię gotować?

Bardzo lubię - szczególnie wtedy, kiedy nie muszę. Kiedy jednak zestaw okoliczności zmusza mnie do podjęcia wysiłków na polu kulinarnym, można być pewnym, że przez moją kuchnię i mieszkanie przetoczy się seria katastrof rodem z dreszczowców o końcu świata. Tak jest zawsze. Ot - prawo natury.

Oczywiście w sytuacji, kiedy jedzenie szykuję dla siebie, względnie dla ludzi, których karmię raczej często (Ukochany Współlokator i Ulubiony Kolega najczęściej), wszystko (lub prawie) się udaje. Krem się rozwarstwia, ciasto nie ma zakalca, mięsko nie wysycha. Jest cudnie po prostu.

Jakieś półtora tygodnia temu, jak grom z jasnego nieba, całkiem niespodziewanie spadła na mnie radosna wiadomość, że w sobotę na obiedzie będziemy gościć znajomych Współlokatora i razem świętować Jego urodziny. Oczywiście wiadomość ta opakowana została w uśmiech i typowo męskie stwierdzenie "zrobisz jakieś mięsko, ziemniaki i będzie ok".  Rozstąp się ziemio i pochłoń - nie mnie - jego, zanim oczka wydrapię. Gniew mój był adekwatny do sytuacji (skrzyżowanie smoka wawelskiego z Hulkiem), no ale jak już zaprosił tych gości, to jednak trzeba by było ich nakarmić.

Zgodnie z wszelkimi prawami wszechświata w kuchni nie szło mi nic. Pierwszy biszkopt (taak - tort wymyśliłam upiec) nie dość, że się nie dopiekł (wnioskuję, po wydobywającym się z niego chlupotaniu, w trakcie wyciągania gada z piekarnika), to jeszcze składał się wyłącznie z mordoklejkowego zakalca - śmiało można nim było uszczelniać cokolwiek. Drugi wyglądał ciut lepiej (i jego szczęście, bo na trzecie podejście brakłoby mi jajek), jedynie przy wyjmowaniu miksera z miski, urządzenie mi się zbuntowało i postanowiło się włączyć. Samo. Kto kiedykolwiek używał tej diabelskiej machiny, wie czym taka samowola skutkuje... No cóż - konieczność mycia siebie, ścian, blatów i podłogi litościwie przemilczymy po prostu. Tak samo jak brak jakiejkolwiek współpracy ze strony kremu, który wyszedł... no cóż... kosmaty. W życiu nie wyszedł mi tak brzydki tort. Zdjęcia nie wstawię, bo nawet fotogeniczny był.

Ciasto z dynią - udaje się zawsze. Nie ma opcji, żeby nie wyszło. Pod warunkiem, że akurat nie wpadnie się na pomysł ulepszenia nadzienia rodzynkami, które odrobinkę źle zniosą obecność w warunkach piekarnikowych.

Nawet sałatka z makaronem (robiona przecież setki razy) postanowiła się zbuntować (znaczy bardziej makaron niż sałatka) i niekoniecznie być taka, jak to sobie wymyśliłam. No doprawdy frustrujące.

Oczywiście dzień obiadu też obfitował w małe i większe katastrofy i tylko dobrowolna interwencja Sąsiadki uratowała mnie przed nakarmieniem gości surowymi ziemniakami... no ewentualnie wystąpieniem w dresie, przysypanym mąką i uciapranym Bóg-Jeden-Wie-Czym. Taak - dobra organizacja czasu to podstawa. 

Żeby było zabawniej - impreza się udała, obecność trójki dzieci poniżej trzeciego roku życia była wyzwaniem, które też (dalej nie wiem jakim cudem) dało się ogarnąć, a tort (ten kosmaty) zjadł się w całości. I nawet nikt się nie otruł. Nooo sukces. I dalej lubię gotować - jak nie muszę.

wtorek, 18 października 2016

Waśnie w świecie baśni... znowu wessało mnie w serial...

Ostatnimi czasy mój system odpornościowy powiedział, że ma mnie dość, poszedł sobie i zostawił mi najpierw megakatar i przeziębienie, a potem anginę. Tym oto sposobem nieziemsko znudzona i coraz bardziej zniecierpliwiona zostałam najlepszą przyjaciółką swojej kołdry, poduszki i ...czasozabijaczy. 

Lubię historie - szczególnie takie z hepiendem - pewnie dlatego, że mam świadomość, że w życiu zdarza się on bardzo rzadko. Od dawna (a może od zawsze?) lubię bajki, baśnie, legendy i mity, a znając te moje "bziki", więc Mój Malutki Braciszek zaproponował mi dwa seriale. 

"Once upon a time" - tak zaczynają się bajki w krajach anglojęzycznych, czyli po naszemu "Dawno dawno temu". Sprawdzona metoda połączenia świata współcześnie realnego z krainą baśni, w której stało się coś strasznego (czyli paskudna królowa rzuciła okropną klątwę) i  tutaj zdała egzamin. No prawie. 

Pomieszanie z poplątaniem: Śnieżka strzela z łuku (również do Księciunia), Kopciuszek podpisuje umowę z niejakim Rumpelsztykiem, bo jej chrzestna wróżka poległa w trakcie pełnienia służby, Kapturek jest wilkiem, a Bella zakochuje się w Złym Czarnoksiężniku... i tak dalej i dalej i dalej... Wyjątkowo "zakręcone" towarzystwo. A potem Zła Królowa rzuca klątwę i wszyscy przenoszą się to strasznego świata pozbawionego magii - czyli do Maine w USA. Jedyną nadzieją na złamanie klątwy i ocalenie tego bajkowego towarzystwa jest córka Śnieżki i Księciunia, która została wysłana do USA tuż po urodzeniu. Wbrew pozorom ogląda się to naprawdę przyjemnie. Akcja wciąga, postaci zaskakują i co chwilę wychodzą na jaw nowe relacje i zależności. Przyjemnie. Prawie.

Często jest tak, że postaci pozytywne są nudne, przewidywalne i nieciekawe, ale tutaj niestety twórcy przeszli samych siebie. Żeby nie było niesprawiedliwie - okropnie irytujący i pozbawieni choćby podstawowych umiejętności logicznego myślenia są tylko Śnieżka i jej Księciunio. Są słodcy, miliusi i doprawdy beznadziejni. Dawno nie czułam aż tak głębokiej niechęci do głównych bohaterów w jakiejkolwiek historii (może dlatego, że też staram się takich historii unikać). Szczególnie niezmącone myślą oblicze Śnieżki drażni mnie nieziemsko. Naiwność obojga i kompletna bezrefleksyjność - po prostu para półgłówków. Ale nic to - przeżyję. Odrobinę mniej, ale jednak, irytuje mnie wnuczęcie Śnieżki, sprawca całego zamieszania, syn Wybawczyni czyli 10-letni Henry, ale on jest zdecydowanie do przeżycia.

Pozostali bohaterowie wynagradzają tą mękę. Zła Królowa i Rumpelsztyk okazują się nie tylko być nie do końca tacy podli, na jakich wyglądają, ale także mieć naprawdę solidne powody do wybrania takiej, a nie innej drogi. Emma czyli Wybawczyni jest bystra, sprytna, odważna, zadziorna i charakterna (jakim cudem, po takich rodzicach??)... i zdecydowanie mniej słodka od uroczej dr Cameron z "House'a". 

Podoba mi się ta bajka - takie przypomnienie tego, za czym tęsknimy, co nas cieszyło i straszyło, kiedy byliśmy mali... Więc idę oglądać dalej, skoro jeszcze mogę się polenić przez dwa dni.

poniedziałek, 3 października 2016

Tematy zastępcze, czyli jak zostałam abortystką, lewakiem i feminazistką.

Tworzy się ustawa z projektu obywatelskiego. Cudna po prostu - kontrowersyjna, niedopracowana, pełna błędów i pola do nadużyć... a w efekcie martwa. Ustawa, która efekt odniesie odwrotny od zamierzonego (bo zakładam, że Panowie i Panie, którzy ją tworzyli chcieli jednak dobrze). 

Ustawa rzekomo ma na celu zmniejszyć ilość przeprowadzanych w naszym kraju aborcji. Fajnie. Jestem im przeciwna, nie uważam, żeby były właściwą metodą na pozbycie się problemu, jakim dla kogoś jest niechciana ciąża. Tylko... tylko, że ta ustawa nic w tej kwestii nie zmienia. Bo aborcje, które trzeba i należy zwalczać to te, które są stosowane jako forma "antykoncepcji po" -  to one są rzeczywiście plagą i czymś okropnym, podłym...etc. I one zostaną. Bo ta kobieta, która w takiej sytuacji decyduje się na usunięcie ciąży zrobi to tak czy inaczej. Częściej inaczej czyli albo bardzo drogo albo bardzo niebezpiecznie (i oby wersja "drogo" była tą powszechniejszą). Tego nie zmienił ani całkowity restrykcyjny zakaz w latach pięćdziesiątych ani późniejsza liberalizacja przepisów... Tego nie zmieni też nowa ustawa. Jedyne, do czego doprowadzi to kolejne patologie - bo sformułowana jest w taki sposób, ze faktycznie strach będzie zajść w ciążę, bo nie wiadomo na jakie badania i czynności medyczne lekarz się odważy.... 

Jestem wielką fanką edukacji - szkolenia ludzi, szczególnie w kwestiach praktycznych. Za moich młodocianych lat był przedmiot "przygotowanie do życia w rodzinie" czy jakoś tak. Dowiedziałam się z niego, że w latach 80. w USA kręcili urocze filmiki z uśmiechniętymi nastolatkami trzymającymi się za rączki (szkołę skończyłam w jakimś 2002r) - słodkie ... i kompletnie bezużyteczne. Na temat seksu, antykoncepcji i rozsądku w korzystaniu z jednego i drugiego dowiedziałam się wszystkiego (lub prawie ;) ) od mojej Mamy. I chwała jej za to, bo z tych filmów o trzymaniu się za łapki nic nie wynikało. Niestety - edukacja w tej kwestii leży i kwiczy. I ciągle jeszcze mamy dzieciaki, które najwyraźniej nie widzą prostej zależności między uprawianiem seksu a zajściem w ciążę.

Aborcja jest ciężkim tematem - była i będzie. Jedna z koleżanek zarzuciła mi, że "szczekam nie proponując nic w zamian". Zaproponowałam - powiedziano, że nie będzie to skuteczne. Trudno. Nie szczekam - komentuję. Bulwersuję się niekiedy. Bo to moje prawo - jak każdego innego.

A teraz będzie zabawniej: mamy protesty, czarne marsze, białe dni i inne cuda. Sama zaangażowałam się w temat, bo uważam go jednak za istotny, ale... Ale nie samą aborcją nasz kochany parlament żyje i jak znam życie (a nie chce mi się chwilowo przekopywać internetów w poszukiwaniu aktualnych pomysłów P Premier i jej Bandy pod Wezwaniem) to znowu kombinuje przepchnięcie w międzyczasie paru ustaw, które skutecznie utrudnią nam życie i wyciągną pieniążki z portfeli. Bo temat aborcji bulwersuje zawsze i zawsze wywołuje dym, a nasi wspaniali "rządzący" doskonale wiedzą jak w tym dymie przepchnąć swoje wózki. 

Aaaa - nie jestem ani lewakiem (tak na marginesie: zwolenników obecnej władzy odsyłam do definicji poglądów lewicowych, ze szczególnym uwzględnieniem pozycji "państwo opiekuńcze), ani abortystką ( jedynie realistką) ani na pewno nie feministką ... czy tam feminazistką (słowo: żadnego faceta jeszcze nie wykastrowałam, zarabiam mniej od swojego i naprawdę lubię jak się mną opiekuje)... i nie jestem też tak naiwna jak niektórzy, by wierzyć, że jakakolwiek ustawa zmieni ludzką naturę... I nade wszystko - lubię mieć wolną wolę i prawo podejmowania decyzji - szczególnie w kwestiach dla mnie życiowych.

wtorek, 16 sierpnia 2016

Księżniczką jestem... no prawie...

Jako dziewczynka jak najbardziej typowa mam na koncie przeczytaną całą serię Ani z Zielonego wzgórza, "Dzieci z Bullerbyn", ze dwie i pół tony harlekinów i innych romansideł. Uwielbiam. A co? Nie wolno? Z umiejętności typowo dziewczyńskich naumiano mnie szydełkowania, gotowania, pieczenia... z szyciem, sprzątaniem i akwarelkami zdecydowanie gorzej. Ze sprzątaniem to właściwie u mnie jest zupełnie beznadziejnie. 

Sukienki noszę z upodobaniem. Buty na obcasie zdecydowanie z mniejszym, bo się z wiekiem wygodna nieziemsko zrobiłam i wolę jak mnie nogi nie bolą, chociaż dopuszczam okazje, kiedy BUT jest niezbędny (czyli najczęściej do sukienki, albo do dżinsów, albo coś). Kokardek we włosach już nie noszę, bo mnie Babcia do nich skutecznie zraziła ponad ćwierć wieku temu i raczej unikam jeśli mogę. Jak nie mogę też unikam. 

Wychowywana jak najbardziej tradycyjnie miałam całe stado lalek i zestawik garnków, i zestawik filiżaneczek do herbatki i czegoś tam jeszcze, bez czego dziewczynka absolutnie, zupełnie żyć nie może. I gotowałam z Mamusią i z Babcią... I taka sobie typowa byłam w obłokach różowości - a nie różowego to akurat nie lubiłam, ale i tak byłam do bólu dziewczyńska.

Jako dziewczynka zupełnie nietypowa mam na koncie przeczytane wszystkie "klasyczne" "Panysamochodziki" i "Tomki" Szklarskiego, i Sherlocka, i Agathę Christie i Pattersona i Kellermana i ze dwie tony innych mniej lub bardziej podróżniczo-awanturniczo-kryminalno-niespecjalniekobiecych książek. A co? Nie wolno mi? 

Sprzątać nienawidzę - nie polubię i jest to jedno z tych zajęć, które wpędzają mnie w głębokie przygnębienie i melancholię... drugie to zakupy. Szczególnie te ubraniowe. Dramat, tragedia i zgrzytanie zębów. 

Uwielbiam dżinsy (najchętniej te z "odstraszające mężczyzn" z wysokim stanem, bo nie przepadam za prezentowaniem postronnym mojej bielizny), sportowe buty i bluzy z kapturem i męskie koszule... i czerwoną szminkę.

Wychowywana jak najbardziej nie całkiem tradycyjnie, dziecięciem będąc, z wielką przyjemnością spędzałam czas z moim ukochanym Dziadkiem, demontując Syrenkę, naprawiając Moskwicza, a potem Malucha, wywołując zdjęcia, szukając kolejnych muzeów do zwiedzenia - szczególnie to ostatnie mi zostało. Posiadałam własną, prywatną miniwiertarkę i lutownicę z całym osprzętem. Sympatyczne komplety śrubokrętów, kabelków, drucików i innych tego typu dziewczyńskich zabawek, które doprowadzały do rozpaczy moją Mamę, ilekroć usiłowała w moim pokoju jakiś ład zaprowadzić. I co z tego, że na huśtawce zrobionej z "ruskiego" małego konstruktora huśtałam moją Barbie? 

Dzięki temu nie mam problemu z wymianą diodki, zaszpachlowaniem mojego bolida czy przygotowaniem imprezy na kilka (a pewnie i kilkanaście) osób - oczywiście pod warunkiem, że ktoś będzie za mnie przy tym sprzątał... Inna sprawa czy będzie mi się chciało... czy nie powiem, że to nie moja bajka... i nie pozwolę się w tym wyręczyć? Ale to już zupełnie inna bajka....

poniedziałek, 18 lipca 2016

Lajfstajlowo, modowo ... urodowo nie będzie ale reszta przypasuje jak sądzę...

Zostawiłam internety na weekend z przyczyn zdrowotno-rodzinnych. Fajnie było - spokojnie, bez wojen i awantur małych i dużych. No ale nowy tydzień i nowe "dramaty".

Z racji "dręczącej mnie" przypadłości miałam, jakiś czas temu, okazję i pretekst do przestawienia poglądów żywieniowych w kierunku, może nie tyle maniakalnie zdrowego, co w miarę rozsądnego żywienia. Z tej również okazji pozapisywałam się do kilku grup o jedzeniu, odżywianiu, cukrzycy i gotowaniu. Oj czego te człowieki nie wymyślą. 

Obiecałam wpis o modzie i będzie: o modzie na "zdrowe" odżywianie. Dlaczego "zdrowe" a nie zdrowe? Bo w momencie, kiedy pojawia się fanatyzm kończy się zdrowie. I nie chodzi mi nawet o to, że moda na żywienie bez glutenu, wegańskie, paleo czy inne cuda (a jest tego od pioruna) zaszkodzi komuś na zdrowie. Jak Ci to człowieku służy to żyw się kiełkami, podpłomykami z nasion chwastów okolicznych (na wodzie z kałuży oczywiście) i poluj na te przeklęte mamuty jeśli wola. Mnie to absolutnie nie przeszkadza. Do czasu.

Nie przeszkadzają mi zupełnie mody żywieniowe tak długo, jak długo osoby odżywiające się fanatycznie nie nawracają mnie na siłę. Nie wmawiają, że od podania dziecku z cukrzycą raz dziennie herbatki posłodzonej łyżeczką cukru, dziecko to skona w męczarniach (w tej kwestii to mnie nawet swego czasu policją straszono i sądem... a i zdaje się, że psychopatką zostałam czy jakoś tak), a od samego patrzenia na krowie mleko ja sama skonam w męczarniach (bo do kawy ponoć mam lać migdałowe za jedyne 15zł/litr). Kiedy ktoś powołując się na przypuszczenia i domniemywania nie zacznie mi wmawiać, że mąka pszenna (dowolna!) podnosi poziom glikemii szybciej niż biały cukier. Tego nie zdzierżę - i będę bronić tego swojego chleba powszedniego i herbaty z cytryną i cukrem pitej raz na sto lat... bo to moje. 

Nie wmawiam znajomym "żywiącym się alternatywnie", że umrą, skonają w męczarniach, wypadną i włosy, zęby, padną nerki i libido. Tym nieznajomym też właściwie tego nie wmawiam. Bo i po co? Cóż mnie cudzy talerz obchodzi? Ale też wara od mojego.

Miałam kiedyś kolegę. Bardzo dobrego. Kumplowaliśmy się dobrą chwilę, poniekąd z "obowiązku" bo na uczelnię dojeżdżaliśmy jednym autobusem. Świetny gość: inteligentny, myślący, wygadany... aaa i świetne bojowe ślimaki w notatkach rysował. Był weganinem. Bardzo kategorycznym. Nie jadł mięsa, miodu, jajek - mięska i kiełbasy nie wspomnę. Buty nosił gumowe, kurtki szmaciane i tak dalej. I ani razu się o to nie pokłóciliśmy. Dlaczego? Bo nie czepiał się moich kanapek z salami tak samo jak ja jego placków z cieciorki. Bo weganizm był... hmm... Częścią jego osobowości a nie podstawą egzystencji.

Mam wrażenie, że teraz "żywienie" stało się podstawą egzystencji i określa niektórym sens życia. Były czasy, kiedy jadło się byle co i byle jak. I to było złe. A teraz jest jeszcze gorzej. Z każdej strony fanatycy, którzy gdzieś coś usłyszeli tworzą grupy kolejnych "wyznawców", powtarzających (bardzo często) te swoje piramidalne bzdury. I to wszystko pod flagą "dbania o zdrowie i życie", domagając się tolerancji i zrozumienia - dla tych swoich ziółek, korzonków i mamutów. I dobrze - oczywiści rozumiem, toleruję, niektórych nawet popieram, ale jako kotletożerca również domagam się tolerancji i zrozumienia... a przynajmniej prawa do wolności żywieniowej... 

Z pozdrowieniami dla wszystkich Bezglutenowców, Wegetarian i Wegan, którzy mnie nigdy nie próbowali na siłę nawrócić.

niedziela, 3 lipca 2016

Afera goni aferę....

Dawno dawno temu, kiedy jeszcze nie było internetów (taak - ja wiem, że mało kto pamięta, ale proszę sobie to wyobrazić) istniała instytucja zwana "jedna pani drugiej pani" - czyli plotka po prostu. Gorszą jej formą i równie rozpowszechnioną było donosicielstwo czyli: "jedna pani drugiej pani o tym co trzecia pani pierwszej pani o tej drugiej powiedziała". Level hard jak to mawiają starzy Rosjanie. 

W dobie internetu i mediów społecznościowych szlachetna instytucja plotki i donosicielstwa ma się jeszcze lepiej niż to drzewiej bywało. Z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze: plotki nasze i donosy zyskały nowy, znacznie szerszy zasięg. Po drugie - stały się zdecydowanie łatwiejsze do rozpowszechniania. Ogólnodostępność internetu, wspomnianych mediów społecznościowych i funkcjonalności "print screen" powoduje wysyp donosów, afer i głupot tego rodzaju.

Szczególnie upodobali to sobie członkowie przeróżnych grup fejsbukowych - nie dość, że plotkują bez opamiętania, to jeszcze donoszą na siebie nawzajem. Jak słowo daję: cyrk w cyrku. Jako aktywna "działaczka" kilku takich grup afer koperkowych na tematy rozmaite "przerobiłam" co najmniej kilka.

Pierwsza, którą pamiętam, to na jednej z grup "pomocowych" (w formie tej najgorszej czyli ograniczającej się do wzajemnego jęczenia i głaskania po główkach, jak również akcji "szczytnych" w rodzaju zbierania zużytych pasków testowych do mierzenia poziomu glikemii - do tej pory nie wiem co założyciel grupy zamierza z nimi zrobić) wyrzucono kilka(naście?) osób za nieprawomyślność (czyli brak zgody na robienie z dzieci niezdolnych do samodzielnego funkcjonowania kalek). Kiedy osoby te gdzieś  tam się poodnajdywały, nagle okazało się, że "skriny" z ich dyskusji trafiają na tamtą grupę. 

Następne afery właściwie były podobne - ktoś kogoś gdzieś obgadał, a inny coś głupiego napisał i nagle internety wrzały. Kotłowało się i kotłuje w sumie dalej, bo dzień bez afery skrinowej to dzień stracony. A ja się zastanawiam po co?

Tak naprawdę to zastanawiają mnie dwie rzeczy: kto się w coś takiego bawi i właściwie w jakim celu. Znaczy, że w celu siania zamętu i fermentu to ja wiem, tylko jaki ma własny, osobisty z tego użytek? Bo takiego trolla-donosiciela raczej nikt nie lubi i na dłuższą metę nie będzie trzymał w pobliżu siebie. Jakąś dziką satysfakcję ma z robienia ludziom na złość? Ze sprawiania przykrości?

Z drugiej strony zazdroszczę: nadmiaru wolnego czasu i biegłości w obsłudze smartfonów i komputera, bo robienia skrinów naumiałam się dopiero niedawno i dalej mi to kiepściutko idzie. A i czasu na śledzenie kto co komu o kim i po co nagadał jakoś nie mam. A już na donoszenie, podpierdzielanie i inne tego typu aktywności to mi w ogóle energii brakuje. Zdecydowanie lenistwo wygrywa u mnie z miłością do skandali.